Aussie Trip – cz. 10

Dzień 35
(Ania i Mateusz)

Pyszna jajecznica na śniadanie i już można ruszać na podbój rafy koralowej! Po drodze zatrzymaliśmy się zatankowac na kempingowej stacji benzynowej…. i tutaj stopa! Rodzinka od frytek też tankuje;/ Udajemy, że ich nie widzimy mimo, że nasze samochody niemal się stykają (jak się pewnie domyślacie kempingowa stacja benzynowa nie może być zbyt duża:>). Ja żaluję, że nie potrafię czasami ugryść się w język, a tu nagle niespodzianka. Kobitka zagaduje do nas po polsku, jak gdyby nigdy nic i pyta skąd jesteśmy:) Wdaliśmy się w całkiem przyjemną i długa rozmowę (ku irytacji tych czekających na swoją kolej:P) i szybko zorientowaliśmy, że psioczenia na nich jednak nie słyszeli:) Okazało się, że babka pochodzi z Kielc, ale od 1991 mieszka we Włoszech i stamtąd właśnie pochodzi jej mąż, który po polsku ani mru mru i córką, która polskim włada całkiem nieźle:) Fajnie tak spotkać Polaka na obczyźnie, zwłaszcza w miejscu gdzie uwierzcie mi naprawdę wielu nie dociera. W Sydney np trzeba by mieć duże szczęście, by na żadnego się nienapatoczyć, ale podróżując po Australii, a już zwłaszcza po zachodnim wybrzeżu graniczy to niemal z cudem:)
Swoja drogą naprawdę głupie to było zając jedyne dwa miejsca na stacji benzynowej, kolejka na 2/3 samochody, a my sobie rozmawiamy, przedstawiamy się i opowiadamy sobie historię swojego życia, po czym żegnamy się i… idziemy zapłacić za benzynę 🙂 Gdy ruszaliśmy spod stacji, naprawdę dziwnie się na nas patrzyli, szczególnie jedna babka która stanęła sobie wymownie pod dyspozytorem…

No ale nic, udało nam się uciec spod stacji bez publicznego linczu na Polakach i ruszyć w stronę Cape Range National Park, miejsca, wzdłuż którego ciągną się najlepsze plaże do nurkowania i podziwiania rafy Ningaloo. Z 3 najlepszych udało nam się odwiedzić 2 – Oyster Stacks na początek. Pusto. Nikogo nie ma poza jedną starszą parą gdzieś w oddali. Same skały. o które rozbijają się fale i masy korali i ryb widocznych już z powierzchni. Gdy zanurzyliśmy się pod wodę, ujrzeliśmy coś niesamowitego. Ławice kolorowych ryb, wszelkiego rodzaju. Duże, małe, czarne, podłużne plus korale i jeszcze więcej korali. Naprawdę nie spodziewaliśmy się, że TAKIE rzeczy można oglądać zaraz przy wybrzeżu, na tak małej głębokości. Dosłownie ciężko było czasem pływać by nie poharatać nogami o wszędobylskie, twarde jak skała korale. Skończyliśmy poranieni dość poważnie, ale warto było. Troszkę mieliśmy problemów z przeciekającym sprzętem, więc postanowiłem się wynurzyć, wsiąść w auto i przejechać te kilkanaście km do najbliższego sklepu i kupić coś lepszego. Kupiłem, zestaw, który wydał mi się najlpeiej przylegać do mojej dziwnie ukształtowanej facjaty. Problem w tym, że był to zestaw tzw. Junior. Pal sześć, ważne że pasuje…
Nie pasował. W wodzie przeciekał już na skalę katastrofy naturalnej i trzeba było to trzymać dwiema rękami by cokolwiek widzieć. No ale mieliśmy dwie przeciekające maski, można było przynajmniej nurkować w tym samym czasie. Trochę jeszcze napodziwialiśmy się tego co można było tam podziwiać, powalczyliśmy z wyrzucającymi z całą siłą na skały i korale falami i przenieśliśmy się na kolejne miejsce – Turqouise Bay – „Turkusowa Zatoka”. Plaża typu „niebiańskiego”. Pięknie. Ale ryb i korali nie było już tyle ile w poprzedniej miejscówce, a może raczej to my nie mogliśmy ich namierzyć. Przewodniki mówiły o jednym z najlepszych miejsc do snorkelingu „z plaży” na Świecie. Niestety nie dane nam było tego doświadczyć. Zaraz po wejściu do wody.. zaczęło padać! Wow, pierwszy dzień od tygodni. Jedno z najbardziej wysuszonych miejsc w Australii, gdzie woda w kuchni i pod prysznicami jest słona, a ta pitna dostępna tylko w ograniczonej ilości (i tak będzie jak się okaże przez prawie całe zachodnie wybrzeże) a na spotyka deszcz. No cóż zdarza się, prawda? 🙂

No to wracamy. Chmury zbierały się dość potężne więc jedziemy do biura informacji turystycznej czy nasza jutrzejsza wycieczka na pewno się odbędzie. A pani do nas: ojjjj, to do was nie zadzwoniono? Dzwoniliśmy do wszystkich klientów, że wycieczki odwołane, bo pogoda jest doprawdy „szokująca”. Pewnie dlatego do nas nie dzwoniono, bo nie mamy zasięgu w telefonie… No tak Vodafone, to naprawdę kijowa sieć tutaj w Australii. Przez kilkatysięcy km północno-zachodniego wybrzeża zasięg mieliśmy w Darwin, Broome i Jarvis Bay (200km od Perth).

Niestety. Chyba nie ponurkjemy z łodzi z Manta Rey’ami (http://en.wikipedia.org/wiki/Manta_ray”. Przynajmniej nie tym razem. Zadecydowaliśmy o jutrzejszym wyjeździe z samego rana do bardziej na południe położonego nad rafą Ningaloo – Coral Bay i spróbowanie naszego szczęścia z pogodą tam.

Zachód słońca oglądaliśmy ze wzgórza na samym cyplu Exmouth gdzie znajdowała się latarnia morska, i które było podobno najlepszym miejscem do obserwacji migrujących wielorybów (http://en.wikipedia.org/wiki/Humpback_whale). Widok piękny, stał się jeszcze lepszy gdy na horyzoncie zaczęły pojawiać się strugi wody wydmuchiwane przez te ogromne ssaki, a z czasem i kilka wynurzających ogonów udało nam się zaobserwować.

Oyster Stacks

Oyster Stacks (walka z maską)

Dzień 36
(Mateusz)

Do Coral Bay, mimo że to jakieś 200km, dotarliśmy skoro świt i uderzamy do Informacji Turystycznej, czy może tutaj jest szansa na wypłynięcie wgłąb rafy. Pani do nas, że oczywiście jest, przecież pogoda cudna 😉 No chmurzyło się strasznie i za ciepło nie było, więc po dłuższych namysłach zrezygnowaliśmy z opcji full-wypas-deluxe, całodniowego rejsu statkiem z kilkoma zejściami do wody, poszukiwaniem Rekinów Wielorybich (http://en.wikipedia.org/wiki/Whale_shark) i Manta Rey za $170 i wybraliśmy prosty 2-godzinny snorkelling z łódki o przeszklonym dnie za $50. Szkoda było by spędzić wersję deluxe w strugach deszczu 😉 W cenie wycieczki mieliśmy zapewniony sprzęt do snorkellingu. Postanowiliśmy skorzystać, jako że nasz zachowywał się w wodzie jak sito. Wypożyczony był perfekcyjny, zero dyskomfortu słonej wody w ustach, nosie czy oczach znacznie zmienia perspektywę…
A sam rejs? BAJKA. Tego co tam zobaczyliśmy naprawdę nie da się opisać. Nasz aparat nie nadaje się do robienia zdjęć pod wodą, ale w sumie i zdjęcia by tego nie oddały. Tam trzeba być, samemu, pływać wokół gigantycznych ryb, lasów korali wszelkich kształtów, typów, wielkości, kolorów. Setki ryb, podpływają do ciebie, przyglądają się, odpływają, czasem przypadkowo się otrą, inny, magiczny świat, o którym nie mamy żadnego wyobrażenia stąpając po suchym lądzie. Kto kiedykolwiek będzie się zastanawiał nad zejściem pod wodę by oglądać rafę – nie myślcie dwa razy, pieniądze również nie powinny grać roli. Jest to jedno z tych przeżyć, których nie zapomnisz do końca życia, a gdy opuścisz to miejsce to i tak będziesz cały czas myślał o tym, jak i kiedy tam wrócić. My wiemy, że na tym nie poprzestaniemy z pewnością!
Szkoda, że nie udało nam się spotkać pod wodą żadnego z rekinów wielorybich, Manta Ray czy innych dziwnych podwodnych stowrzeń, ale jak na pierwsze zejście z prawdziwego zdarzenia i tak było może wystarczająco wrażeń. Szkoda, że nie udało się spróbować nurkowania z butlą (tzn. mi bo Ania raczej nie czuła się jeszcze za pewnie by tego spróbować wtedy), ale być może na Bali, podobno będziemy w okolicach gdzie jest to dość popularne no i stosunkowo tanie w porównaniu do cen tutaj. Ja się piszę na 100% jak tylko będzie okazja, myślę że Ania też się przełamie, bo widziałem jak jej się oczy świeciły gdy wynurzała się spod wody.
Jednym słowem – jedno z najlepszych doświadczeń podczas tej podróży!

Po powrocie na ląd, postanowiliśmy jechać dalej i być może dotrzeć do Shark Bay, następnego punktu na naszej trasie. Reszta dnia to w sumie długa, dość męcząca podróż (trafiliśmy akurat na masy Rodatrainów na naszym pasie, wielkich kilkudziesięciometrowych ciężarówek z 3-5 przyczepami, wyprzedzenie takiego giganta jadącego 110km/h naszym samochodem bez przyspieszenia, rozwijającego maksymalną prędkość 160km/h „z górki” to prawdziwa sztuka. Walczyliśmy jednak dzielnie. Najgorsze uczucie? Gdy po godzinnej walce, wyprzedzisz ich kilka z kolei, po czym twa ukochana prosi o postój „na siku”! :)). No i cały czas wspominanie podwodnych przygód oraz wymiana stworzeń jakie tam widzieliśmy.

po drodze postój w Carnarvon słynącego z miana „Bananowej stolicy Australii”. Zakupiliśmy torbę bananów tzw. „lunch box” (są tak małe, że bez trudu zmieszczą się do pudełka na lunch). No i już po chwili mieliśmy żałować, że kupiliśmy tylko jedną, gdyż były to jedne z najlepszych (najlepsze?) bananów jakie w życiu jedliśmy.

Nie udało nam się dotrzeć do samego Shark Bay przed zmrokiem, także zatrzymaliśmy się na jednej z przydrożnych „resting area”. Tłok ogromny, około 20-stu camperów wszelkiej maści, oczywiście sami emeryci. Ale przyjemnie. Jedyny minus: noce w tym rejonie i dalej na południe ponownie miały być już zimne.

Łódka z szybą (Ningaloo)


ostatni uśmiech przed skokiem w błękit

Coral Bay (town beach)

Dzień 37
(Mateusz)

Ten dzień miał być prawdziwym rajdem po półwyspie Shark Bay (wpisanym na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO) z wieloma nietuzinkowymi postojami.

Shark Bay z kosmosu

Shark Bay z kosmosu

1. Hamelin Pools – oglądanie stromatolitów, najstarszych żyjących na ziemi organizmów. Hm, wyglądają jak skały zanurzone w wodzie. Ale ich historia imponująca. Teorie naukowe wspominają o tym, że prawdopodobnie jako jedne z pierwszych istot na tym padole zaczęły wytwarzać tlen, co przyczyniło się do powstania innych istot, m.in. nas 🙂

Poza tym, poznaliśmy tym technikę budowania z muszli.. taa, powaga. Formuje się bloki ala cegły z maleńkich muszelek, które się przy tym, sklejają i tworzą całkiem fajny budulec na chatki itp. Trzyma zimno w upalne dni. A muszli tutaj pod dostatkiem o czy mieliśmy się przekonac m.in. na…

2. Shell Beach – czyli ogromnej plaży utworzonej jedynie z maleńkich muszelek. Z dala wygląda jak piasek, przy bliższym przyjrzeniu się jednak odkrywa się prawdę. Leżenie na plaży w tym rejonie nie należy do najwygodniejszych 😉

3. Liczne postoje w miejscach widokowych wzdłuż półwyspu. Raj, raj, raj…

4. Dentham – główny kurort turystyczny na półwyspie. Jedno z najsławniejszych miejsc pod względem walorów turystycznych na kontynencie, spodziewaliśmy się niewiadomo czego, a tu miasteczko 2-tys. mieszkańców, 2 restauracje, 3 kawiarnie, kilka hoteli, pole kampingowe… Cisza i spokój. Niesamowite. Coś o co było by na wschodnim wybrzeżu ciężkie do zaobserwowania, a w Europie niemożliwe, tutaj na wyciągnięcie ręki. Zresztą wszystkie miejscowości za Broome w dół, aż do Perth tak wyglądały. kilkaset do kilku tysięcy mieszkańców. Spokój, luz i typowe małomiasteczkowe australijskie podejście do życia wyrażane w słowach „No worries, mate”.
Jako, że zaoszczędziliśmy na wyprawach w morze w rejonach Ningaloo (zamiast wydać $350 wydaliśmy $100), więc postanowiliśmy sobie zafundować jeszcze jakiś rejs z bliskimi spotkaniami z przebogatą tutaj przygodą. Padło na katamaran. Promocja była taka, że jak kupiliśmy rejs główny, poranny ($69), otrzymaliśmy wieczorny z zachodem słońca za $9 od osoby. Czemu nie!
Zgodnie z sugestiami przewodnika, chcieliśmy jeszcze w ten sam dzień spróbować podobno rewelacyjnego w tych okolicach seafood (owoców morza). Niestety restauracja, którą polecał Lonly Planet była otwierana dopiero o 5, kiedy to my mieliśmy znajdować się już na pełnym morzu, natomiast z opcji rezerwacji stolika przez telefon nie mogliśmy skorzystać, bo – co nie było specjalnym zaskoczeniem – nie mieliśmy zasięgu na telefonach. Wpadliśmy na pomysł poproszenia o tą przysługę w informacji turystycznej. Padło, że to ja mam Panią informatyczkę namawiać. Ta, z początku się opierała, po usilnych namowach uległa, powiedziała, że spróbuje zrobić co w jej mocy, ale nie obiecuje. Zapisała sobie moje trudne polskie nazwisko, godzinę itp. Jednak ostatecznie stolika nam nie zarezerwowała :/

Rejs bardzo romantyczny, łódka wspaniała, tylko pizgać zaczęło po zachodzie niesamowicie więc trochę wymarzliśmy.

Po powrocie wbijamy do restauracji. Zbudowana cała techniką muszelkową, mała chatka, w środku kilka stolików, wszystkie okupywane przez emerytów, ale jeden mały się dla nas znalazł. Głodni byliśmy już niesamowicie, a że spróbować chcieliśmy wszystkiego, zmówiliśmy sobie Seafood Platter dla dwojga, czyli wielki pierdzielny talerz załadowany wszystkim co można złapać pod wodą i bezpiecznie zjeść. Czego myśmy tam nie mieli (ostrygi surowe i pieczone, krewetki gotowane w sosie oraz surowe w całości, kalmary w chili, rybka snapper i jakaś inna niezidentyfikowana no i HOMAR!). Ciężko nam czasem było wykombinować jak co się je, ale poradziliśmy sobie dość sprawnie, szczególnie, że dwie panie ze stolika obok zamówiły to samo, więc można było trochę popodglądać. Gdy to zauważyły, zagaiły jakąś rozmowę, były wielce zdziwione jak to możliwe, że w Polsce nie mamy takiego jedzenia dostępnego, no i tak w sumie przy butelce białego wina toczyła nam się miła pogawędka przerywana walką z homarem.

Stromatolity

Shell Beach

nad Shark Bay

zachód słońca nad Oceanem Indyjskim

wyzwanie! mniam!

PS: sorry za nawał zdjęć, ale jakoś mamy więcej czasu i ciężej nam się zdecydować na tylko dwa z każdego dnia. Mamy nadzieję, że nie macie nam za złe braku konsekwencji 🙂

6 responses to “Aussie Trip – cz. 10

  1. Trzeba było się zapytać tych pań czy jadły bigos z grzybami albo pierogi ruskie z kefirem a później zrobić zdziwioną minę 😉

  2. hehe, tutaj po prostu seafood jest tak popularny i powszechnie dostepny i tani w porównaniu z Polską, że im się chyba w głowie nie mieści, że gdzieś może być inaczej. Dla nich to chyba tak jakby im powiedzieć, że u nas ‚fish&chips’ ciężko dostać. A i tak DUUUUUUUUUUUUUŻOOOOOOO ciężej niż tu;]

    swoja droga z tymi bigosikami, pierogami itp proszę nas witać na lotnisku 30 września!!

  3. Aneczko nurkowanie w pełnym rynsztunku jest bardzo fajne i super bezpieczne a z instruktorem to nawet nie trzeba umieć pływać.Życzę Wam pięknych widoków podwodnych i dużo wspaniałych wrażeń na Bali.

  4. jedna rzecz mnie tylko zastanawia. Jak sie wskakuje do tej wody??? tak tyłem jak w filmach???

  5. Ale Wam zazdroszczę!!! Chciałabym być na Waszym miejscu i to przeżyć!
    Dzięki za interesujące opowieści i wspaniałe zdjęcia. Życzę Wam jeszcze wielu wrażeń i szczęśliwego powrotu do domu. Może przypadkiem zatęskniliście za jakimś dobrym ciastem, to zmobilizuję Dorkę :))) Niech się teraz spróbuje wymówić!!!

  6. aj tęsknimy, tęsknimy:)

Dodaj komentarz