Powstało Centrum Inicjatyw Międzynarodowych

Projekt stowarzyszenia Centrum Inicjatyw Międzynarodowych (CIM) narodził się w głowach studentów i absolwentów Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych UJ w pierwszej połowie 2010 roku. Do swego pomysłu przekonaliśmy licznych wybijających się studentów nauk humanistycznych z Krakowa i Warszawy.

Centrum Inicjatyw Międzynarodowych z dniem 29.12.2010 zostało wpisane
do Krajowego Rejestru Sądowego i tym samym można uznać to za oficjalną datę powołania stowarzyszenia.

Powoływane Centrum Inicjatyw Międzynarodowych ma na celu promowanie nowoczesnej edukacji i poszerzanie horyzontów intelektualnych młodych ludzi. Jesteśmy grupą młodych ludzi, którzy „w trakcie” oraz „po zakończeniu” studiów chcą współtworzyć społeczeństwo obywatelskie w naszym kraju. Chcemy brać udział w debacie publicznej, dotyczącej najważniejszych problemów współczesności, chcemy tworzyć klimat wzajemnego zrozumienia, wymiany doświadczeń umiejętności i idei, chcemy budować stowarzyszenie osób otwartych, stawiających na własny rozwój w interakcji ze światem. Punktem odniesienia są dla nas bieżące wydarzenia międzynarodowe, oparciem zaś szeroko pojęte – europejskie i polskie dziedzictwo kulturowe. Nasza inicjatywa nie ma profilu ideologicznego ani politycznego.

Statutowymi celami powoływanego Stowarzyszenia są:

  • współkształtowanie debaty publicznej w sprawach istotnych dla polityki zagranicznej państwa;
  • działanie na rzecz podniesienia poziomu wiedzy i doświadczenia obywateli z zakresu problematyki międzynarodowej;
  • upowszechnianie idei współpracy europejskiej i ochrony wspólnego dziedzictwa europejskiego;
  • popieranie i budowa instytucjonalnej płaszczyzny wzajemnego zrozumienia między narodami, ze szczególnym uwzględnieniem obszaru Europy Środkowo-Wschodniej;
  • badania i edukacja w zakresie: społeczeństwa obywatelskiego, wartości demokratycznych oraz praw człowieka;
  • działalność na rzecz idei wolnego rynku, społeczeństwa obywatelskiego oraz państwa prawa;
  • integracja i pobudzanie aktywności krakowskiego, polskiego i międzynarodowego środowiska akademickiego.

Centrum Inicjatyw Międzynarodowych będzie realizować swoje cele poprzez:

  • prowadzenie projektów oraz imprez społecznych, kulturalnych i edukacyjnych;
  • inicjowanie i prowadzenie projektów dotyczących problematyki stosunków międzynarodowych;
  • prowadzenie szkoleń, konferencji, sympozjów, działalności badawczej;
  • udzielanie rekomendacji i wsparcia swoim członkom działającym w przestrzeni życia publicznego;
  • zajmowanie stanowiska i wyrażanie opinii w sprawach dotyczących polityki zagranicznej państwa;
  • projektowanie i promowanie propozycji programowych dla instytucji państwowych i samorządowych;
  • współpracę z krajowymi i zagranicznymi instytucjami oraz organizacjami w obszarze realizacji celów statutowych Stowarzyszenia;
  • prowadzenie innych form działalności zmierzających do realizacji celów statutowych.

Jeśli podobają Ci się nasze założenia i plany, jeśli dostrzegasz w nich i własne ambicje – dołącz do nas!

Na chwilę obecną działamy w sieci obecni jesteśmy w formie bloga komentującego bieżące wydarzenia ze świata. Zapraszam!

www.blogcim.wordpress.com

Foty, foty!

tak, tak, tym razem już nie będziemy przynudzać!

THE BIG TRIP [28.07-16.09.2010]

PS. oczekujcie relacji z Bali, Singapuru, Kuala Lumpur i powrotu do domu 🙂

Świszczak – prawdziwa historia

Pora na kilka słów o naszym przecudownym samochodzie. Warto też zastanowić się nad bilansem części samochodowej naszej podróży.

Kto jakimś cudem nie wie, w maju kupiliśmy samochód. W sumie od zawsze, tj. od czasu gdy już wiedzieliśmy, że chcemy pojechać w głąb Australii, myśleliśmy raczej o wynajmie samochodu – campera. Kalkulowaliśmy, że potrzebujemy samochodu na ok 45-50 dni. Kilka miesięcy przed wyjazdem, kumpel podsunął nam pomysł zakupu auta przejechania nim przez Australię i sprzedaży, niewiele taniej. Zaczęliśmy kalkulować i co nam wyszło…

Wypożyczenie najtańszego, kiepskiego campera na 45 dni to koszt rzędu ok $3,500 plus $3000 bondu (kaucji zwracanej jeżeli z samochodem nic się nie stanie, co się stanie to sobie potrącą. A umówmy się szczerze – w takiej trasie MUSI coś się stać) lub $500 ubezpieczenia i odpowiedzialność do $200-500 za szkody na samochodzie. Do tego różne dodatkowe opłaty, co daje nam sumę ok. 4000-5000 dolarów australijskich. Wraz z umową, w której w określonym dniu, określonym miejscu i określonym stanie musisz zwrócić samochód, co może wprowadzać atmosferę delikatnej nerwówki w podróży. No i sam camper jest już lekko zgrzybiały i nadszarpnięty zębem czasu, nie stanowiąc zbyt wielkiej wartości w podróży poza miejscem do spania w środku.

Z drugiej strony, kupno używanego campera to koszt rzędu $3000-$6000. Plus opłaty związane z ubezpieczeniem i rejestracją ok $500. Wybierasz przy tym to co ci najbardziej odpowiada, możesz wybierać i przebierać, jest się niesamowicie elastycznym bo jeździsz SWOIM autem, nie musisz się martwić o wszelkiego rodzaju wypadki/usterki po drodze gdyż w najgorszym przypadku po prostu zostawisz auto przy drodze i na stopa do najbliższego lotniska. Do tego samochód można było kupić sporo wcześniej i używać go jeszcze będąc w Sydney. Po ewentualnym szczęśliwym zakończeniu podróży w Perth mogliśmy go sprzedać i kto wie czy nie wyjść na tym w miarę na zero! 🙂

Decyzja była prosta – kupujemy!

Maj 2010 spędziliśmy na przeglądaniu ofert na Gumtree i m.w. wyrobieniu sobie wiedzy z zakresu kupna, rejestracji i użytkowania samochodu w Australii. Sporo tego wszystkiego było do przyswojenia, ale jakoś tam się w miarę z tym uporaliśmy, znaleźliśmy, świetnego, zgrabnego, wypełnionego szmerami-bajerami Holdena i dobiliśmy targu z Claudem Hay’em z Katoomby, Blue Mountains.

Ostatecznie daliśmy $4,800.
Holden Combo 1.4, rocznik 1996.
Mało palił jak na campera (8-10l/100km) no i w środku był zrobiony wręcz genialnie.
Rozkładane łóżko, wbudowana kuchenka gazowa i zlew ze zbiornikiem na wodę. Masa zamykanych szafek, półek i szuflad. Lodówka i pełne oświetlenie na drugim akumlatorze. Wszystko uzupełnione rewelacyjnym system głośników z przodu i z tyłu podłączanych do każdego odtwarzacza mp3. Rewelacja!

Pierwsza jazda Ani

miseczkę?

szafka 'garnkowa'

śniadanko gdzieś tam

Zakupu dokonaliśmy pod koniec maja więc mieliśmy możliwość korzystania z samochodu jeszcze przez dwa miesiące przed wyjazdem.
Odbyliśmy kilka rundek po mieście. Jedną na imprezę (nie ma to jak pojechać na imprezę autem, zaparkować przy ulicy, po końcu przespać się w środku w łóżku i po pobudce koło południa wrócić do domu :)). Zrobiliśmy sobie wycieczki na Palm Beach na północ od Sydney i do Canberry na weekend.

W drodze powrotnej auto prawie się zagotowało. Silnik zaczął chodzić niezwykle głośno. Okazało się, że prawie nie ma oleju. Wlaliśmy na stacji litrową butelkę i pojechał dalej. Do samego Sydney jechał już bez problemów, ale pojawiła się nerwówka związana z tym czy aby to auto się nadaje do trasy przez cały kontynent 🙂

W następnej wolnej chwili postanowiliśmy się udać do mechanika na gruntowny „check” i może przy okazji wyrobienie pink slipa (tzw. poświadczenia o przejściu inspekcji i dopuszczeniu samochodu do jazdy po drogach Australii na następny rok – niezbędny przy odnawianiu rejestracji). Co prawda mięliśmy jeszcze prawie pół roku ważnego, ale czemu nie, ostrożności nigdy za wiele. Zresztą Ania stwierdziła, że bez nowego pink slipa ona do tego samochodu nie wsiądzie 🙂

No to pojechaliśmy. Okazało się, że silnik mamy dość nieszczelny 🙂 Uszczelka na klawiaturze była podziurawiona w sito, a jak się później okazało była również niewielka dziurka pod głowicą. Klawiatura wraz z generalnym serwisem całego silnika, wymianą oleju i filtrów oraz sprawdzeniem całego samochodu kosztowała nas $400… Gula nam skoczyła ostra gdy zobaczyliśmy wyliczenia dwóch mechaników Ruska i Polaka, trochę stargowaliśmy i pożegnaliśmy się w bardzo napiętej atmosferze… Uszczelki pod głowicą nie robiliśmy bo tutaj koszty sięgały już granicy absurdu – $1000. Szparkę gdzie ulatniał nam się olej zakleiliśmy silikonem 😀 W sumie pink slipa nie wyrobiliśmy, gdyż trzeba było jeszcze wymienić co najmniej przednie opony a na kontakty z tymi panami nie mieliśmy już siły.

Kilkanaście dni później po dojściu do wniosku, że jednak trzeba samochód doprowadzić do porządku przed wyjazdem na 2 miesiące, pojechałem w inne miejsce na inspekcję pink slipa. Rezultat? Opony przednie do wymiany, hamulce do wymiany, lusterko do wymiany (było stłuczone), podświetlenie tablicy rejestractjnej i światełko cofania do zrobienia. Coś tam chyba jeszcze ale nie pamiętam już. Ostateczny koszt – dodatkowe $600. Uff. $1000 dołożyliśmy do interesu ale przynajmniej auto jest w rewelacyjnym stanie (poza tym silikonem) i gotowe do drogi. Aha, gościu znalazł jeszcze przy okazji wyciek płynu hamulcowego. Zupełnie nie groźny, ale jednak. Cholernie drogi do naprawy, więc poradził by co jakiś czas kontrolować poziom i gdy spada poniżej połowy dolewać do maksa 🙂 (w sumie dolewałem 2 razy przez całą trasę). Jedziemy!

Jak się spisywał w trakcie trasy?

1. (Broken Hill) Odpadła tablica rejestracyjna z tyłu. Dzięki uprzejmości pani, która nas zatrzymała i zwróciła uwagę, odnaleźliśmy ją i przykręciliśmy na swoje miejsce 🙂

2. (Broken Hill – Wentwoorth) Ekspoduje opona na prawym tylnim kole, podczas wyprzedzania (jakieś 140km/h), ostro nami zahwiało w jedną i drugą, odlatująca guma poobijała nam dość mocno karoserię.

3. (pod Adelajdą) Samochód stracił moc. Wjazd na górki 80km/h normą. Pod maską wydaje się wszystko ok. Po dłuższym przebadaniu okazało się, że silikon puszcza. Dokupienie silikonu i podklejenie + dolanie oleju do silnika wymieszanego z płynem neutralizującym wycieki załatwia sprawę. Jedziemy dalej wątpiąc, że uda nam się zrobić zakładaną trasę.

4. (Flinders Range) Prawie wpadamy na kangura, albo to on na nas 🙂

5. (Humpty Doo, między Darwin a Kakadu) Pada akumlator. Znajdujemy pierwszą osobę do odpalenia na kablach. Poszło. dojechaliśmy do sklepu obok i zapalić nie mogliśmy. Znaleźliśmy drugą dobrą duszę i odpalilliśmy. Pojechaliśmy do Kakadu i tam po zatrzymaniu się pod centrum turystycznym samochód już nie odpalił. Kolejne dobre dusze (tym razem stara Polska emingracja) pomagają nam odpalić i decydujemy się wracać do Humty Doo po nowy akumlator. Poszukiwanie w Humpty Doo okazuje się bezowocne (akumlatory są ale naszego modelu brak), przy każdym zatrzymaniu samochodu nie możemy wyłączyć silnika :D. Jedziemy szukać dalej w stronę Darwin. Przed Darwin dorwaliśmy w końcu odpowiedni akumlator i po uiszczeniu $200 znów możemy gasić i zapalać silnik bez niczyjej pomocy! 🙂

6. (gdzieś w międzyczasie) Zaczyna świszczę i szczyrkać pod maską, jedziemy dalej 😉 Samochód ochrzczony „Świstakiem” 😉

7. (Ostatni dzień jazdy, Swan Valley 30km do Perth, wieczór). Jedziemy szukając noclegu, gdyż z naszym hostem w Perth umówiliśmy się dopiero na następny dzień. Jedziemy, jedziemy i jak tu nagle coś nie pierdyknie to ino roz 😉 Ok, znowu złapaliśmy gumę. Wysiadamy sprawdzamy. Nic. Opony jak nówki. No to jedziemy dalej. Jednak huk i zgrzyt jaki zaczął wydostawać się spod tylniej prawej strony auta był niemożliwy. Coś się musiało stać. W międzyczasie zrobiło nam się ciemno, więc na poboczu przy pomocy latarki próbujemy coś znaleźć, ale pod samochodem podobnie jak i przy kole wszystko gra i nie widać najmniejszego powodu do zaniepokojenia. Jednak gdy ruszaliśmy, zgrzyt i pisk był nie do wytrzymania. Ciężko opisać ten odgłos, ale w całym swoim życiu nie słyszałem czegoś podobnego wydobywającego się z samochodu. No nic, trzeba jakoś dojechać do najbliższego kempingu i zobaczymy z rana. Jadąc 10km/h mieliśmy wrażenie, że to koniec naszego Świszczaka. Zgrzyt z tyłu sprawiał wrażenie jakby zaraz miało urwać się łożysko a my zostać bez koła! Totalnie przerażeni z ulgą powitaliśmy znak na kemping jakieś 800m dalej. Ufff, szczęście.
Wjeżdżając na pole zwróciliśmy na siebie uwagę wszystkich gości. Niektórzy tylko się patrzyli, inni podchodzili i pytali co się stało, czy nie potrzebujemy pomocy. Nikt jednak nie mógł nam powiedzieć co się stało Świszczakowi….

Nad ranem, kolejne badanie kół przyniosło wniosek o przetartej tylnej prawej oponie. Zaczynały nam już po mału druty wychodzić spod gumy. No tak to musiało być to, trochę może ten dźwięk był zbyt ostry, ale co innego jak nie to??? Zmiana opony, tym razem zupełnie samodzielnie. Po zakończeniu roboty, jazda próbna. Po przejechaniu metra zaczęło znowu skrzeczeń ohydnie. Boże…

Najbliższy mechanik pod Perth. No nic, jedziemy, może dojedziemy.
20-30km/h po drodze szybkiego ruchu, w sumie po poboczu. Czułem się jak ostatni kretyn. Szczególnie ciężko było skręcać, bo jak wrzucisz kierunkowskaz gdy jedziesz na awaryjnych? Ludzie w samochodach obok przyglądają się z zaciekawieniem co to jedzie, my czerwoni ze wstydu. Ludzie przy ulicach gapią się na nas…

Minęło parę godzin i dotarliśmy do pierwszego po drodze mechanika. Opowiedzieliśmy historię i prosimy by sprawdził. Jego wyrok przed sprawdzeniem – padły hamulce. Czy hamulce mogą aż tak skrzeczeć? Cholera wie, niech sprawdza. Wziął samochód na jazdę po okolicy by sprawdzić samemu o co chodzi. Przyjeżdża i mówi, że nic nie słyszy. Że, co proszę?!?! Od kilku godzin wleczemy się, cali wystraszeniu, że zaraz rozkraczymy się kompletnie przed samym Perth, a ten, że nic? Jadę z nim, by zobaczyć co się dzieje. Pojeździliśmy około 10 minut i rzeczywiście nic nie słychać. Auto chodzi jak nówka! Bożesz ty mój, cud prosto z nieba nam zesłany (jako, że hamulce miały kosztować $500, a my byliśmy coraz mniej pewni, że go sprzedamy, nie chcieliśmy pakować w niego już ani grosza). Ok skoro nie słychać to jedziemy do pierwszego komisu i sprzedajemy byle szybciej, byle szybciej bo znowu się zacznie.

W pierwszym miejscu skupującym używane samochody jakie znaleźliśmy gość był nieco zaskoczony samochodem, widać było że mu się podobał ale z uwagi na rejestrację z New South Wales, powiedział, że nie może dać więcej jak $1000… wow, no to szok. Liczyliśmy, że w najgorszym przypadku zbierzemy $2000. Powrót do rzeczywistości?

O co chodzi z rejestracją. Ano sprzedanie samochodu w innym stanie niż był kupiony graniczy z cudem. Ewentualnie można to zrobić, sprzedając go jakimś podróżnikom jak my, którzy wybierają się do New South Wales i tam będą go mogli ponownie zarejestrować po zakupie. Dlaczego nie mogliśmy tego zrobić.
Problem był taki, że nasza rejestracja upływała dokładnie 6 września, czyli na dzień po dotarciu do Perth. Jeżdżenie samochodem niezarejestrowanym nie należy do największych atrakcji, a podróżnicy boją się kupić czegoś czym w sumie nie będą mogli jeździć. I jak dojechać do Sydney w 1 dzień?

Jaki jest problem z zarejestrowaniem samochodu na nowo na tablicach Western Australia? Ano taki, że taki samochód traktowany jest jak niemal złom. Oddaje się go do tzw. pita gdzie przechodzi rutynową, sutową kontrolę przez wyselekcjonowanych urzędników, którzy podobno przyczepiają się do wszystkiego (silnik na silikonie nie przejedzie, nie ma szans). Dlatego nikt z nabywców takiego samochodu nie wie ile będzie go on tak naprawdę kosztował, bo poza ceną odstępnego muszą pokryć koszty inspekcji, naprawy wszystkiego czego zarzyczą sobie urzędnicy, nowej rejestracji w urzędzie i ubezpieczenia. Powiedzmy, że jak nie znajdą nic (co się podobno nie zdarza) to taki gość musi wyłożyć ok. $500 na rejestrację, inspekcję i ubezpieczenie. Gdy coś znajdą, koszty mogą rosnąć do nieskończoności. Także to taka gra w ruletkę, na której mogą naprawdę mocno się przejechać i większość z nich woli nie ryzykować. Nawet dla fajnego samochodu…

Na następny dzień odwiedziliśmy kilka komisów w mieście. Okazało się, że wszyscy są oczarowani samochodem gdy im pokazuję, ale gdy przychodzi do konkretów wycofują się z przepraszającą miną „…no bo to cholerne NSW rego…”. Raz gość chciał nam dać $1000, po czym gdy zaczął sobie wszystko wyliczać, zrezygnował zupełnie i powiedział, że on na takie „projekty” to już za stary jest”. Byliśmy załamani. W międzyczasie, znowu odezwał się znajomy skrzek z tylnej osi… Podobno wiele osób znajdujących się w podobnej sytuacji, zostawia samochody na parkingu na lotnisku i wraca do Europy/Ameryki. Też zaczęliśmy o tym myśleć. Mieliśmy już nawet nakreślony cały plan działania (zostawiamy kluczyki w stacyjce i list wyjaśniający naszą sytuację. Na karoserii natomiast wielki napis sprayem „THIS IS FREE CAR!!! U CAN USE IT IF U WANT JUST PASS IT OVER AFTER U DONT NEED IT ANYMORE”.

W sumie pieniędzy miało nam wystarczyć na 11 dniowy pobyt w Perth + Bali, Singapur i KL, ale jednak tak głupio oddawać za nic coś co wiesz, że jest warte naprawdę sporo. Zresztą człowiek się przywiązuje do takich rzeczy. Przejechaliśmy Świszczakiem 15000km!!!! Przespaliśmy prawie 40 nocy! Nie zawiódł nas poważnie ani razu, a komfort i użyteczność jaką oferował wraz z niskimi kosztami utrzymania robiły z niego samochód niemal idealny!!!! I my mamy go teraz zostawić na pastwę losu??????!

W międzyczasie od ponad tygodnia próbowaliśmy go sprzedać przez ogłoszenia na gumtree, ale wszyscy wymiękali słysząc o dacie upływu rejestracji. Z 6000 dolców zeszliśmy z czasem do 2500 i najwyższej oferty. Ktoś wysłał zapytanie czy damy za $1000. I w sumie to była najwyższa….

Następnego dnia (7 września, rego upłyneło 6-go), pojechaliśmy do pierwszego gościa z komisu, z zamiarem negocjowania, a jak nic się nie uda więcej wyciągnąć to oddania go za tyle ile da. Nawet 500 dolarów piechotą nie chodzi, prawda? Ania była tak zdenerwowana (w międzyczasie skrzypiało nam w kołach jak szlag), że nie chciała w ogóle ze mną jechać. W końcu przekonałem ją do tego obiecując, że nie będzie musiała iść do komisu tylko wysiazie przed i pójdzie sobie na kawę :D. Na odchodnym rzuciła tylko, że mam się nie pokazywać z samochodem i że ona go nie chce więcej widzieć!

Moja pierwsza cena do gościa to $1500. Mówię, że chciałem go sprzedać za 3 tysiące, ale jesteśmy w takiej sytuacji a nie innej, nie możemy go sprzedać żadnym backpackersom, dlatego jestem w stanie zejść o połowę. Pokazałem mu dokładnie wszystkie bajery w środku, zaglądał pod maskę (okazało się, że nie zostało za wiele oleju), oglądał dokładnie z każdej strony i widać było, że mu się podoba ale się boi. Pyta się do kiedy jest rejestracja. Ja mu, że no właśnie tu jest problem bo do 6ego września. On patrzy na zegarek i pyta się czy to znaczy, że do wczoraj? Jedziemy na jazdę próbną, jak będzie wszystko ok to kupi. Co to była za jazda 😀 Koleś szarpał tym samochodem ile mógł. Gaz, hamulec, znowu gaz, wchodzimy w zakręty z piskiem opon… ja się trzymam kurczowo, modląc się do wszystkich bogów świata byśmy się nie rozwalili z powodu np. tego, że zaraz stracimy koło. Ale opatrzność czuwała nad nami. Zgrzyt z tyłu przestał się odzywać! WOW. Za to tą swoją agresywną jazdą rozwalił coś z przodu i porządnie zaczęło szczyrkać pod maską. Mówi, że to pewnie pompa… a to kosztuje… Myśli, myśli i rzuca, że niestety ale nie może dać więcej niż $1,200… Ja myślę i udaję zmartwionego, po czym, że w takim razie jestem zmuszony przyjąć jego skromną ofertę. Tym samym podpisaliśmy umowę, uścisnęliśmy sobie dłonie, dostałem czek na 1200 (wow, pierwszy czek w życiu 😉 ) i cały uhahany pognałem do Ani po drugiej stronie ulicy podzielić się radosną nowiną! Radości było co nie miara. Kto by pomyślał!!! kupiony za 4800 sprzedany za 1200 a my cieszymy się jak dzieci, całujemy i skaczemy w drodze do banku by zamienić ten cudowny kawałek papieru na kolorowe dolary!

Dzwoni gość z komisu:
– gościu nie dałeś mi kluczy do auta! (ufff)
– achhh. no tak mam je w kieszeni 😀

Wróciłem dałem klucze, pokazałem skrytkę na zapasowe i długa do banku.
Ale i smutno się zrobiło w międzyczasie. Tyle wspólnych chwil w Świszczaku. Tyle km wyjeżdżonych, tyle nocy przespanych… Naprawdę gdybyśmy mogli zabralibyśmy go ze sobą do Polski. Bo po mimo wszystkich przygód spełnił swoje zadanie i dowiózł nas tam gdzie dowieźć miał, bez konieczności wizyty u mechanika przez całe 15tysięcy kilometów.

Żegnaj Świszczak, niech droga ci lekką będzie!!!

Rottnest Island

Jedną z głównych atrakcji w koło Perth jest Rottnest Island i w zasadzie chyba grzechem byłoby spędzić tu 11 dni i tam nie zawitać. Dlatego też postanowiliśmy zebrać się w sobie i przeznaczyć jeden dzień na zwiedzanie tej przecudnej wyspy, co muszę przyznać, że było wyczynem i wyrzeczeniem sporym! Przede wszystkim odpływający o 7 30 z Fremantle prom zmusił nas do pobudki o barbarzynskiej 5 30 rano (o złapaniu drugiego z promów o 10 rano, nasza ‚współlokatorka’ kazała nam nawet nie myśleć:P:P), po drugie była to całodniowa wycieczka rowerowa.

System bowiem jest taki, że dwa razy dziennie da się na wyspę dostać, dwa razy dziennie z niej wydostać. Nie ma na niej w ogóle samochodów, a jedynymi środkami lokomocji są rowery oraz darmowy busik. Cała wyspa jest jedną wielką ścieżką rowerową. Widoki na niej rozpościerają się niesamowite! Wiele już podczas tej podróży widzieliśmy, ale takiej gamy barw i odcieni jeszcze nie uświadczyliśmy. Całość otoczona oczywiście znakomitymi miejscami do nurkowania, no to jednak było mimo wszystko trochę za zimno, chociaż byli i tacy co się kąpali.
Nie na tu w zasadzie zbyt wiele do opowiadania, krótko mówiąc cały dzień spędziliśmy podziwiając piekną Rottnest Island z siodełka roweru. Świetny sposób na zwiedzanie, gdyby nie to, że wyspa była naprawdę dość znacząco pofalowana, a bezustanne ‚góra-dół’ dało nam nieźle popalić. Pod koniec już naprawdę nie czuliśmy nóg, o tyłkach nie wspominając! Nie chcę wiedzieć co będzie jutro!!, takie są jednak skutki nie jeżdzenia na rowerze od kilku, żeby nie powiedzieć kilkunastu lat;]

Mateusz na rowerze

Rottnest

Widok z Oliver Hill

w tym miejscu zorientowaliśmy się, że zrobiliśmy trasę jak z Perth do Londynu...

Zamyślona Ania na krańcu wyspy

Rottnest

pędząca Ania, uciekaj kto może! 😉

Nasz przyjaciel spod kawiarni. To przez niego wyspa została ochrzczona jako Rottnest (z hol. szczurza) przez pierwszych odkrywców. Do szczura mu jednak daleko. Takie sympatyczne połączenie wiewiórki z kangurem.

Perth

W końcu oto dnia 6 września 2010 roku dotarliśmy do Perth, co uznać można za nieoficjalny finał naszej podróży, a przynajmniej jej ‚motoryzacyjnej’ części.
Bez większych problemów udało nam się namierzyć mieszkanie naszych, wcześniej już znalezionych przez couchsurfing, hostów i tak oto w końcu przestaliśmy mieszkać w samochodzie! 🙂
Nasi hości okazali się dwójką studentów geologii, 20latków, lubiących się od czasu do czasu napić i nie wielbiących porządku: NIE MOGLIŚMY TRAFIĆ LEPIEJ!

Trochę zastanawialiśmy się z Mateuszem jak spędzić te ostatnie półtora tygodnia w Australii, czy próbować wynając samochód i uderzać gdzieś jeszcze na południe, w ostateczności jednak postanowiliśmy nigdzie już tyłka z Perth nie ruszać, a w te ostatnie dni w Australii zrobić sobie prawdziwe wolne, którego w zasadzie przez cały pobyt na antypodach nie mieliśmy. Tak więc w końcu można się było wyspać ile tylko chcieliśmy, nie martwiąc o to, czy aby na jakimś punkcie widokowym nie ma przypadkiem pięknego wschodu słońca, w końcu można było pójść do kina, rozbijać się po knajpkach i kawiarniach (postanowiliśmy również przez te ostatnie dni szczególnie nie oszczędzać;] – to oczywiście pomysł Mateusza:>)

Tak więc trzeba przyznać, że nasz pobyt w Perth minął niezwykle szybko i raczej leniwie:) Nie to, że nic zupełnie nie oglądaliśmy czy zwiedzaliśmy, wręcz przeciwnie widzieliśmy nawet sporo, ale jakos tak bez szaleństw i pogoni. I tak oto udało nam się zwiedzić mennicę i potrzymać w ręce warta 400tyś dolarów sztabkę złota, a także zobaczyć drugi na świecie co do wielkości samorodek złota. Dodatkowo bylismy świadkami pokazu przetapiania złota, które w zasadzie w kilka sekund z cieczy o temperaturze 1300 stopni zamienia się w sztabkę:) Istna gorączka złota;]

Oprócz tego zwiedziliśmy również Muzeum Zachodniej Australii oraz Galerię Sztuki. Weszliśmy na wieże widokową i pobawiliśmy się trochę w dzwonników, ciągnąc za sznury jakieś niesamowicie ciężkie maszynerie.
Zrobiliśmy sobie również wycieczkę do Fremantle, oddalonego o kilkanaście kilometrów od Perth, przepieknego miasteczka portowego. Niskie budyneczki, kamieniczki nie raz w niczym nie ustępujące krakowskim, a do tego cudowny grillowany seafood;)

Samo Perth trzeba przyznać bardzo nam się podoba. Kompozycja ‚zabytkowych’ (zabytkowych jak na Australię oczywiście:P) budynkow, z nowoczesnymi wieżowcami, wcale nie razi, a wręcz przeciwnie, czymś urzeka. Do tego oczywiście mnóstwo, mnóstwo zieleni i rzeka, wyglądająca notabene jak jezioro w samym środeczku miasta:) Tworzy to wrażenie jakaby Perth leżało nad zatoką, co jest tylko złudzeniem, od oceanu dzieli je bowiem około 15 km.

Dawid i Eliza - nasi gospodarze 😉

..znają dużo fajnych gier i zabaw 😉

..naprawdę fajnych 😉

Fremantle!

Fremantle!

Widok na Perth city z King's Park

Mateusz odkrywca złota, z największym samorodkiem złota znanym ludzkości

Kangury na mieście

nice & cool 😉

buziak pod Swan Bells.

Bon Scott - syn Fremantle, dał Światu rock'n'rolla o wysokim napięciu

Aussie trip – cz. 11

Dzień 38
(Mateusz)

Po pobudce ruszyliśmy do odległej o 30km od Denham – Monkey Mia. Tam zjedliśmy śniadanie na pokładzie krążownika i obserwowaliśmy delifiny podpływające nad samą plażę. Podpływają w to samo miejsce od ok. 40 już lat, wiedząc, że czeka tam na nich rybne śniadanie podane wprost do gęby przez rozentuzjazmowanych turystów. Delfiny są fascynujące, co stwierdziliśmy już w listopadzie zeszłego roku w Tin Can Bay (Queensland) gdzie obserwowaliśmy podobne show.

W międzyczasie podpłynął nasz znajomy katamaran i ruszyliśmy na poranną eksplorację morza. Ja zostałem zwerbowany do wciągania żagli na maszt, w sumie chyba wstydu nie narobiłem za dużego 😉
Sam rejs, jak to rejs, plus wypatrywanie morskich stworzeń. Udało nam się wypatrzyć kilka Dugongów (diugoni po polsku). Niesamowite stworzenia, zagrożone wyginięciem a tu, w Shark Bay, znajduje się ich największa ostała się populacja. Później do dugongów dołączyły delfiny i zrobiło się całkiem wesoło 🙂

Po powrocie na suchy ląd obraliśmy kierunek na południe w stronę Parku narodowego Kalbari. Udało nam się dotrzeć na miejsce przed zachodem słońca, zostawiając za sobą ponad 30km drogi pełnej wertepów, ale czego nasz mały jeszcze nie przeżył. Poskakaliśmy trochę po imponujących formacjach skalnych w zachodzącym słońcu i już po zmroku jechaliśmy do nadmorskiego miasteczka o tej samej nazwie co park narodowy. Tam, zaskoczenie – nie ma miejsc na kempingu. Jedziemy na kolejny – zamknięty a na recepcji kartka „brak wolnych miejsc”. fuck! Pokręciliśmy się jeszcze przejeżdżając miasteczko wzdłuż i wszerz (ok 5min drogi) i udało nam się znaleźć jakiś przyczajony kemping, który okazał się mieć miejsca a przy tym być najlepszym podczas całej naszej eskpady.

delfiny w Monkey Mia

ciągnij linę! hej ho!

z wiatrem nad urwiskiem 🙂

Kalbari National Park

Dzień 39
(Mateusz)

Bez przesadnego wylegiwania się w łóżku wstaliśmy tego poranka gdyż zobaczyć chcieliśmy stadko pelikanów, które codziennie przylatuje do Kalbari na turystyczne dokarmianie. Coś wam to przypomina? No nic, ja od momentu gdy pierwszy raz ujrzałem pelikana w zasięgu ręki w Adelajdzie, zakochałem się w tych zwierzętach i takiej okazji nie mogłem przegapić. Piękne, dostojne ptaki! Zresztą sprawdźcie sami:

Następny przystanek – papugarnia! klatki z papugami z całego kontynentu i nie tylko + duuuże zadaszone ‚patio’, do którego wchodzisz a wszelkiej maści papugi latają wokół ciebie. Czasem siadają na głowach, czasem na ramieniu. Niesamowite 🙂 Gadające też były, jedyne co udało nam się zrozumieć z ich skrzeków to „Hello” i „How ya doin”, ale to chyba wina okropnego australijskiego akcentu z prowincji.

W dalszej drodze na południe zbaczaliśmy co chwilę w stronę morza gdzie można było podziwiać efektowne klify ciągnącego się jeszcze przez kilkadziesiąt km Kalbari National Park.

Dzień pełen najwyższych lotów wrażeń estetycznych zakończyliśmy jeszcze wizytą w wiosce Port Gregory gdzie znaleźliśmy jezioro koloru…. różowego. Ta, podobno jakimś cudem dostaje się tam beta karoten, który je w ten sposób farbi. Widok przedziwny, a smród przestraszny.

Nocleg w Leeman należał do baaaardzo spokojnych i samotnych jako, że byliśmy jednymi z nielicznych gośći na tamtejszym kempingu.

Pelikany czekają na rybę

z papugą na ramieniu

Ara szama

Nad klifami Kalbarri

Kalbarri

Nietuzinkowe jeziorko

Gdzieś przy drodze znaleźliśmy leżące drzewa

Dzień 40
(Ania)

Gdy wstaliśmy z rana, nic nie zapowiadało tego, iż będzie to dzień pełen wrażeń (w dobrym i złym tego słowa znaczeniu!). Zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w stronę oddalonego zaledwie 20km od Leenan, Jurian Bay. Kolejna mała, przyjemna miejscowość nadmorska, którą od innych odróżniała tylko jedna rzecz….. jedyne miejsce w Zachodniej Australii, gdzie możesz skoczyć na spadochronie… (od razu uprzedzam fakty, ja Anna Dominika Dziubdziela skoku nawet nie rozważałam!)
W zasadzie tak tylko z głupa weszliśmy do biura zobaczyć co i jak. Niecałą godzinę później siedzieliśmy już w busiku, który transportował Mateusza do samolotu, a mnie na plażę, bym stamtąd mogła podziwiać jego skok.
O przeżyciach, odczuciach itp to już za pewne Mateusz będzie musiał opowiadzieć Wam sam, ja od siebie powiem tylko, że byłam prawdopodobniej zestresowana dużo bardziej niż on!
10.000 stóp, 35 sekund spadania, ok 10-15 minut szybowania na spadochronie. Mam nadzieję, że kiedyś się odważę:)

Mateusz: hmmm… skok był niesamowity, ciężko to w ogóle opisać w słowach. Trzeba przeżyć samemu!
Start w samolociku, bez żadnych pasów bezpieczeństwa, foteli itp. siedzenie na podłodze, opieram się plecami o fotel pilota. Obok gość z którym mam skakać (skacze od 7lat, do kilkunastu skoków dziennie…). Robi się wysoko, wszystko się trzęsie, zaczyna się wkradać lekka niepewność czy aby na pewno jest to takie mądre co właśnie robię. Nie, marzenia są po to by je spełniać. Nawet płacąc fortunę za kilkanaście minut, nawet w tym rozsypującym się samolociku, klamka zapadła, jedziemy z tym koksem!
Moment otworzenia drzwi, uświadomił mi co to znaczy wymachiwać nogami z samolotu na wysokości 10tys. stóp. WOW! To się naprawdę dzieje. W międzyczasie koleś-skoczek przypiął się do mnie z tyłu. W sumie to może nawet lepiej. Tak to napewno wyskoczymy. Ja po prostu mam się nie zapierać, nogi na zewnątrz, ręce skrzyżowane na klatce i głowa do tyłu. A dalej to już wszystko zależy od niego.
Wyskok z samolotu i pierwsze kilka sekund to jeden z tych momentów, których nie zapomina się do końca życia. Wtedy to uświadamiasz sobie, że naprawdę spadasz! ZAP… w dół! Nie ma się czego złapać jak się leci, pierwsze sekundy to próba opanowania sytuacji przez twój umysł, po czym uświadamiasz sobie, że to tak ma być, że w planie jest spadanie przez 35sekund i dopiero otwarcie samolotu. Wtedy zaczyna się prawdziwa zabawa i cieszenie się tym co się dzieje! Niesamowite przeżycie.
A potem tylko, huk i coś cię ciągnie z dużą siłą w górę. Tzn. wyhamowujesz z prędkości do której się przyzwyczaiłeś przez ostatnie kilkadsiesiąt sekund i zaczyna się powolne szybowanie, oglądanie widoków, sterowanie spadochronem, robienie „kółeczek”… fajnie, ale jednak sam tzw. „freefall” to coś czego porównać się nie da z niczym. Lądowanie w sumie było dużo łatwiejsze niż się spodziewałem. Wylądowaliśmy na stojąco. Koleś się ode mnie odpiął i opadłem na ziemię niczym kłoda. Bardziej z emocji, niż zmęczenia. Zresztą zobaczcie sami jak to wyglądał mniej więcej:

Z Jurian Bay ruszyliśmy na pustynię zwaną Pinnacles, która cała pokryta była wystajacymi slupami skalnymi. Robiło to naprawdę całkiem spore wrażenie, zwłaszcza, że wytyczony między nimi szlak, pozwalał na 4km rajd samochodem między nimi. Co więcej była to już w zasadzie ostatnia atrakcja na naszej drodze przed dotarciem do Perth, a co za tym idzie niemal koniec naszej podróży…

14,5tyś km, niemal 6 tygodni. Nie wierzyłam, że uda nam się to zrobić, nie wierzyłam, że samochód wytrzyma:) … ‚Nie chwal dnia przez zachodem słońca’ mówią … i mają rację. 30km od Perth coś potężnie walnęło, stukneło, zazgrzytało, załomotało i jak tylko jeszcze chcecie to nazwać. Tą jednak historię, a także dokładniejszy opis naszego samochodu i tego co się z nim stało, zawrzemy w kolejnym, osobmym wpisie, bo uwierzcie nam, jest o czym opowiadać;]

przed skokiem

ja gdzieś tam w chmurach + samolot z którego wyskoczyliśmy

szybowanie

The Pinnacles

Aussie Trip – cz. 10

Dzień 35
(Ania i Mateusz)

Pyszna jajecznica na śniadanie i już można ruszać na podbój rafy koralowej! Po drodze zatrzymaliśmy się zatankowac na kempingowej stacji benzynowej…. i tutaj stopa! Rodzinka od frytek też tankuje;/ Udajemy, że ich nie widzimy mimo, że nasze samochody niemal się stykają (jak się pewnie domyślacie kempingowa stacja benzynowa nie może być zbyt duża:>). Ja żaluję, że nie potrafię czasami ugryść się w język, a tu nagle niespodzianka. Kobitka zagaduje do nas po polsku, jak gdyby nigdy nic i pyta skąd jesteśmy:) Wdaliśmy się w całkiem przyjemną i długa rozmowę (ku irytacji tych czekających na swoją kolej:P) i szybko zorientowaliśmy, że psioczenia na nich jednak nie słyszeli:) Okazało się, że babka pochodzi z Kielc, ale od 1991 mieszka we Włoszech i stamtąd właśnie pochodzi jej mąż, który po polsku ani mru mru i córką, która polskim włada całkiem nieźle:) Fajnie tak spotkać Polaka na obczyźnie, zwłaszcza w miejscu gdzie uwierzcie mi naprawdę wielu nie dociera. W Sydney np trzeba by mieć duże szczęście, by na żadnego się nienapatoczyć, ale podróżując po Australii, a już zwłaszcza po zachodnim wybrzeżu graniczy to niemal z cudem:)
Swoja drogą naprawdę głupie to było zając jedyne dwa miejsca na stacji benzynowej, kolejka na 2/3 samochody, a my sobie rozmawiamy, przedstawiamy się i opowiadamy sobie historię swojego życia, po czym żegnamy się i… idziemy zapłacić za benzynę 🙂 Gdy ruszaliśmy spod stacji, naprawdę dziwnie się na nas patrzyli, szczególnie jedna babka która stanęła sobie wymownie pod dyspozytorem…

No ale nic, udało nam się uciec spod stacji bez publicznego linczu na Polakach i ruszyć w stronę Cape Range National Park, miejsca, wzdłuż którego ciągną się najlepsze plaże do nurkowania i podziwiania rafy Ningaloo. Z 3 najlepszych udało nam się odwiedzić 2 – Oyster Stacks na początek. Pusto. Nikogo nie ma poza jedną starszą parą gdzieś w oddali. Same skały. o które rozbijają się fale i masy korali i ryb widocznych już z powierzchni. Gdy zanurzyliśmy się pod wodę, ujrzeliśmy coś niesamowitego. Ławice kolorowych ryb, wszelkiego rodzaju. Duże, małe, czarne, podłużne plus korale i jeszcze więcej korali. Naprawdę nie spodziewaliśmy się, że TAKIE rzeczy można oglądać zaraz przy wybrzeżu, na tak małej głębokości. Dosłownie ciężko było czasem pływać by nie poharatać nogami o wszędobylskie, twarde jak skała korale. Skończyliśmy poranieni dość poważnie, ale warto było. Troszkę mieliśmy problemów z przeciekającym sprzętem, więc postanowiłem się wynurzyć, wsiąść w auto i przejechać te kilkanaście km do najbliższego sklepu i kupić coś lepszego. Kupiłem, zestaw, który wydał mi się najlpeiej przylegać do mojej dziwnie ukształtowanej facjaty. Problem w tym, że był to zestaw tzw. Junior. Pal sześć, ważne że pasuje…
Nie pasował. W wodzie przeciekał już na skalę katastrofy naturalnej i trzeba było to trzymać dwiema rękami by cokolwiek widzieć. No ale mieliśmy dwie przeciekające maski, można było przynajmniej nurkować w tym samym czasie. Trochę jeszcze napodziwialiśmy się tego co można było tam podziwiać, powalczyliśmy z wyrzucającymi z całą siłą na skały i korale falami i przenieśliśmy się na kolejne miejsce – Turqouise Bay – „Turkusowa Zatoka”. Plaża typu „niebiańskiego”. Pięknie. Ale ryb i korali nie było już tyle ile w poprzedniej miejscówce, a może raczej to my nie mogliśmy ich namierzyć. Przewodniki mówiły o jednym z najlepszych miejsc do snorkelingu „z plaży” na Świecie. Niestety nie dane nam było tego doświadczyć. Zaraz po wejściu do wody.. zaczęło padać! Wow, pierwszy dzień od tygodni. Jedno z najbardziej wysuszonych miejsc w Australii, gdzie woda w kuchni i pod prysznicami jest słona, a ta pitna dostępna tylko w ograniczonej ilości (i tak będzie jak się okaże przez prawie całe zachodnie wybrzeże) a na spotyka deszcz. No cóż zdarza się, prawda? 🙂

No to wracamy. Chmury zbierały się dość potężne więc jedziemy do biura informacji turystycznej czy nasza jutrzejsza wycieczka na pewno się odbędzie. A pani do nas: ojjjj, to do was nie zadzwoniono? Dzwoniliśmy do wszystkich klientów, że wycieczki odwołane, bo pogoda jest doprawdy „szokująca”. Pewnie dlatego do nas nie dzwoniono, bo nie mamy zasięgu w telefonie… No tak Vodafone, to naprawdę kijowa sieć tutaj w Australii. Przez kilkatysięcy km północno-zachodniego wybrzeża zasięg mieliśmy w Darwin, Broome i Jarvis Bay (200km od Perth).

Niestety. Chyba nie ponurkjemy z łodzi z Manta Rey’ami (http://en.wikipedia.org/wiki/Manta_ray”. Przynajmniej nie tym razem. Zadecydowaliśmy o jutrzejszym wyjeździe z samego rana do bardziej na południe położonego nad rafą Ningaloo – Coral Bay i spróbowanie naszego szczęścia z pogodą tam.

Zachód słońca oglądaliśmy ze wzgórza na samym cyplu Exmouth gdzie znajdowała się latarnia morska, i które było podobno najlepszym miejscem do obserwacji migrujących wielorybów (http://en.wikipedia.org/wiki/Humpback_whale). Widok piękny, stał się jeszcze lepszy gdy na horyzoncie zaczęły pojawiać się strugi wody wydmuchiwane przez te ogromne ssaki, a z czasem i kilka wynurzających ogonów udało nam się zaobserwować.

Oyster Stacks

Oyster Stacks (walka z maską)

Dzień 36
(Mateusz)

Do Coral Bay, mimo że to jakieś 200km, dotarliśmy skoro świt i uderzamy do Informacji Turystycznej, czy może tutaj jest szansa na wypłynięcie wgłąb rafy. Pani do nas, że oczywiście jest, przecież pogoda cudna 😉 No chmurzyło się strasznie i za ciepło nie było, więc po dłuższych namysłach zrezygnowaliśmy z opcji full-wypas-deluxe, całodniowego rejsu statkiem z kilkoma zejściami do wody, poszukiwaniem Rekinów Wielorybich (http://en.wikipedia.org/wiki/Whale_shark) i Manta Rey za $170 i wybraliśmy prosty 2-godzinny snorkelling z łódki o przeszklonym dnie za $50. Szkoda było by spędzić wersję deluxe w strugach deszczu 😉 W cenie wycieczki mieliśmy zapewniony sprzęt do snorkellingu. Postanowiliśmy skorzystać, jako że nasz zachowywał się w wodzie jak sito. Wypożyczony był perfekcyjny, zero dyskomfortu słonej wody w ustach, nosie czy oczach znacznie zmienia perspektywę…
A sam rejs? BAJKA. Tego co tam zobaczyliśmy naprawdę nie da się opisać. Nasz aparat nie nadaje się do robienia zdjęć pod wodą, ale w sumie i zdjęcia by tego nie oddały. Tam trzeba być, samemu, pływać wokół gigantycznych ryb, lasów korali wszelkich kształtów, typów, wielkości, kolorów. Setki ryb, podpływają do ciebie, przyglądają się, odpływają, czasem przypadkowo się otrą, inny, magiczny świat, o którym nie mamy żadnego wyobrażenia stąpając po suchym lądzie. Kto kiedykolwiek będzie się zastanawiał nad zejściem pod wodę by oglądać rafę – nie myślcie dwa razy, pieniądze również nie powinny grać roli. Jest to jedno z tych przeżyć, których nie zapomnisz do końca życia, a gdy opuścisz to miejsce to i tak będziesz cały czas myślał o tym, jak i kiedy tam wrócić. My wiemy, że na tym nie poprzestaniemy z pewnością!
Szkoda, że nie udało nam się spotkać pod wodą żadnego z rekinów wielorybich, Manta Ray czy innych dziwnych podwodnych stowrzeń, ale jak na pierwsze zejście z prawdziwego zdarzenia i tak było może wystarczająco wrażeń. Szkoda, że nie udało się spróbować nurkowania z butlą (tzn. mi bo Ania raczej nie czuła się jeszcze za pewnie by tego spróbować wtedy), ale być może na Bali, podobno będziemy w okolicach gdzie jest to dość popularne no i stosunkowo tanie w porównaniu do cen tutaj. Ja się piszę na 100% jak tylko będzie okazja, myślę że Ania też się przełamie, bo widziałem jak jej się oczy świeciły gdy wynurzała się spod wody.
Jednym słowem – jedno z najlepszych doświadczeń podczas tej podróży!

Po powrocie na ląd, postanowiliśmy jechać dalej i być może dotrzeć do Shark Bay, następnego punktu na naszej trasie. Reszta dnia to w sumie długa, dość męcząca podróż (trafiliśmy akurat na masy Rodatrainów na naszym pasie, wielkich kilkudziesięciometrowych ciężarówek z 3-5 przyczepami, wyprzedzenie takiego giganta jadącego 110km/h naszym samochodem bez przyspieszenia, rozwijającego maksymalną prędkość 160km/h „z górki” to prawdziwa sztuka. Walczyliśmy jednak dzielnie. Najgorsze uczucie? Gdy po godzinnej walce, wyprzedzisz ich kilka z kolei, po czym twa ukochana prosi o postój „na siku”! :)). No i cały czas wspominanie podwodnych przygód oraz wymiana stworzeń jakie tam widzieliśmy.

po drodze postój w Carnarvon słynącego z miana „Bananowej stolicy Australii”. Zakupiliśmy torbę bananów tzw. „lunch box” (są tak małe, że bez trudu zmieszczą się do pudełka na lunch). No i już po chwili mieliśmy żałować, że kupiliśmy tylko jedną, gdyż były to jedne z najlepszych (najlepsze?) bananów jakie w życiu jedliśmy.

Nie udało nam się dotrzeć do samego Shark Bay przed zmrokiem, także zatrzymaliśmy się na jednej z przydrożnych „resting area”. Tłok ogromny, około 20-stu camperów wszelkiej maści, oczywiście sami emeryci. Ale przyjemnie. Jedyny minus: noce w tym rejonie i dalej na południe ponownie miały być już zimne.

Łódka z szybą (Ningaloo)


ostatni uśmiech przed skokiem w błękit

Coral Bay (town beach)

Dzień 37
(Mateusz)

Ten dzień miał być prawdziwym rajdem po półwyspie Shark Bay (wpisanym na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO) z wieloma nietuzinkowymi postojami.

Shark Bay z kosmosu

Shark Bay z kosmosu

1. Hamelin Pools – oglądanie stromatolitów, najstarszych żyjących na ziemi organizmów. Hm, wyglądają jak skały zanurzone w wodzie. Ale ich historia imponująca. Teorie naukowe wspominają o tym, że prawdopodobnie jako jedne z pierwszych istot na tym padole zaczęły wytwarzać tlen, co przyczyniło się do powstania innych istot, m.in. nas 🙂

Poza tym, poznaliśmy tym technikę budowania z muszli.. taa, powaga. Formuje się bloki ala cegły z maleńkich muszelek, które się przy tym, sklejają i tworzą całkiem fajny budulec na chatki itp. Trzyma zimno w upalne dni. A muszli tutaj pod dostatkiem o czy mieliśmy się przekonac m.in. na…

2. Shell Beach – czyli ogromnej plaży utworzonej jedynie z maleńkich muszelek. Z dala wygląda jak piasek, przy bliższym przyjrzeniu się jednak odkrywa się prawdę. Leżenie na plaży w tym rejonie nie należy do najwygodniejszych 😉

3. Liczne postoje w miejscach widokowych wzdłuż półwyspu. Raj, raj, raj…

4. Dentham – główny kurort turystyczny na półwyspie. Jedno z najsławniejszych miejsc pod względem walorów turystycznych na kontynencie, spodziewaliśmy się niewiadomo czego, a tu miasteczko 2-tys. mieszkańców, 2 restauracje, 3 kawiarnie, kilka hoteli, pole kampingowe… Cisza i spokój. Niesamowite. Coś o co było by na wschodnim wybrzeżu ciężkie do zaobserwowania, a w Europie niemożliwe, tutaj na wyciągnięcie ręki. Zresztą wszystkie miejscowości za Broome w dół, aż do Perth tak wyglądały. kilkaset do kilku tysięcy mieszkańców. Spokój, luz i typowe małomiasteczkowe australijskie podejście do życia wyrażane w słowach „No worries, mate”.
Jako, że zaoszczędziliśmy na wyprawach w morze w rejonach Ningaloo (zamiast wydać $350 wydaliśmy $100), więc postanowiliśmy sobie zafundować jeszcze jakiś rejs z bliskimi spotkaniami z przebogatą tutaj przygodą. Padło na katamaran. Promocja była taka, że jak kupiliśmy rejs główny, poranny ($69), otrzymaliśmy wieczorny z zachodem słońca za $9 od osoby. Czemu nie!
Zgodnie z sugestiami przewodnika, chcieliśmy jeszcze w ten sam dzień spróbować podobno rewelacyjnego w tych okolicach seafood (owoców morza). Niestety restauracja, którą polecał Lonly Planet była otwierana dopiero o 5, kiedy to my mieliśmy znajdować się już na pełnym morzu, natomiast z opcji rezerwacji stolika przez telefon nie mogliśmy skorzystać, bo – co nie było specjalnym zaskoczeniem – nie mieliśmy zasięgu na telefonach. Wpadliśmy na pomysł poproszenia o tą przysługę w informacji turystycznej. Padło, że to ja mam Panią informatyczkę namawiać. Ta, z początku się opierała, po usilnych namowach uległa, powiedziała, że spróbuje zrobić co w jej mocy, ale nie obiecuje. Zapisała sobie moje trudne polskie nazwisko, godzinę itp. Jednak ostatecznie stolika nam nie zarezerwowała :/

Rejs bardzo romantyczny, łódka wspaniała, tylko pizgać zaczęło po zachodzie niesamowicie więc trochę wymarzliśmy.

Po powrocie wbijamy do restauracji. Zbudowana cała techniką muszelkową, mała chatka, w środku kilka stolików, wszystkie okupywane przez emerytów, ale jeden mały się dla nas znalazł. Głodni byliśmy już niesamowicie, a że spróbować chcieliśmy wszystkiego, zmówiliśmy sobie Seafood Platter dla dwojga, czyli wielki pierdzielny talerz załadowany wszystkim co można złapać pod wodą i bezpiecznie zjeść. Czego myśmy tam nie mieli (ostrygi surowe i pieczone, krewetki gotowane w sosie oraz surowe w całości, kalmary w chili, rybka snapper i jakaś inna niezidentyfikowana no i HOMAR!). Ciężko nam czasem było wykombinować jak co się je, ale poradziliśmy sobie dość sprawnie, szczególnie, że dwie panie ze stolika obok zamówiły to samo, więc można było trochę popodglądać. Gdy to zauważyły, zagaiły jakąś rozmowę, były wielce zdziwione jak to możliwe, że w Polsce nie mamy takiego jedzenia dostępnego, no i tak w sumie przy butelce białego wina toczyła nam się miła pogawędka przerywana walką z homarem.

Stromatolity

Shell Beach

nad Shark Bay

zachód słońca nad Oceanem Indyjskim

wyzwanie! mniam!

PS: sorry za nawał zdjęć, ale jakoś mamy więcej czasu i ciężej nam się zdecydować na tylko dwa z każdego dnia. Mamy nadzieję, że nie macie nam za złe braku konsekwencji 🙂

Aussie trip – cz. 9

Dla ciekawskich – zdjęcia pojawiły się pod poprzednimi wpisami 🙂

Dzień 33
(Ania)

Poranny objazd okolicy uświadomił nam, że miejsce istotnie jest piękne, ale to raj raczej dla wędkarzy niźli zwykłych turystów;] Nie czekając więc zbyt długo zabraliśmy się w drogę w stronę Port Hedland, kolejnego ogromnego (14tyś mieszkańców!) miasta na naszej trasie:) Tam jednak nie zatrzymaliśmy się nawet, kierując się prosto na Samson Point, cypla położonego kiladziesiąt km dalej. Okazało się to świetną decyzją, a Samson Point cudownym, rajskim miejscem:) Jest to naprawdę malutkie miasteczko, składające się w zasadzie z dwóch pól kempingowych, sklepu, tawerny i kilkunastu domów prywatnych.
Atmosfera fantastyczna!
Nie tracąc zbyt wiele czasu swoje kroki skierowaliśmy prosto na Honeymoon Cove, maleńką plażyczkę, położoną wśród skał i pierwsze miejsce na naszej trasie, gdzie można było zacząć podziwiać rafę koralową. W tym oto celu zakupiliśmy więc sprzęt do snorkellingu i ruszyliśmy w morze. NIe była to rafa bardzo imponująca, ale na początek dobre i to. Trochę ryb się przewinęło, a i poćwiczyć można było przed obcowaniem z bardziej zaawansowanymi formami życia ze świata podwodnego.
Gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi zwinęliśmy manatki z Honeymoon Cove i skierowaliśmy swoje kroki na główną plażę na Samson Point, by odbyć nietypowy i niezapomniany dla nas spacer po odkrytej rafie koralowej!! Tak właśnie, odkrytej, był bowiem wówczas odpływ i wszelkie skarby kryjące się na dnie ujrzały światło dzinne (no już prawie nocne, w końcu zbliżał się zachód;]) Było to absolutnie niesamowite doświdczenie. Odkryte korale nie były być może wielkie, kolorowe i dokładnie takie jak pokazują w filmach przyrodniczych, były to jednak wciąż korale, a my smykaliśmy się gdzieś między nimi!! Dodatkowo zaobserwować można było również ośmiornice i ich obslizgłe macki w pełnej krasie (Mateusz miał nawet szczęście zostać jedną z nich ‚macniętym’ po nodze;]). Wielkie ‚oddychające’ muszle również robiły ogromne wrażenie, generalnie co tu dużo mówić, spacer po rafie, to chyba mówi samo za siebie.
Zaczynało się już ściemniać, nadeszła więc najwyższa pora by coś wszamać i znaleźć miejscówkę na spanie. I tutaj muszę powiedzieć, iż samson Point niesamowicie i pozytywnie nas zaskoczył! Spory parking przy plaży, z toaletami i prysznicami, zaraz obok darmowe bbq, wiata ze stołem i ławkami, kran do umycia naczyń, wszytsko elagancko oświetlone i….ani słowa, znaku, śladu żadnych zakazów, nakazów, ot co raj dla backpackersów! Tak jak w Darwin sporo nagimnastykować trzeba się było, by znaleźć bezpieczną miejscówkę do spania, a i tak było to nielegalne, tak jak w Broom mimo braku oficjalnego zakazu mimo wszystko parkowaliśmy gdzieś na uboczu, tak tutaj odnosiło się wrażenie, że to miejsce to dosłownie zaproszenie do zatrzymania się na nim na noc! Tak też uczyniliśmy:) Wieczorkiem poszliśmy sobie jeszcze posiedzieć troszkę na plaży i wypić po piwku (coś trzeba robić, gdy się nie jest podpietym do prądu i nie można filmu zobaczyć;]) i w ten właśnie sposób zakończyliśmy ten wspaniały i naprawdę udany dzień. Noc przebiegła bez najmniejszych nawet zakłoceń i niczym nie niepokojeni dotrwaliśmy do poranka.

Ready to snorkel!

Ready to snorkel!


Spacer po rafie

Spacer po rafie

Dzień 34
(Ania i Mateusz)

Bardzo wczesną pobudką rozpoczęliśmy ten kolejny dzień naszej podróży, w planach bowiem mieliśmy zobaczenie, niesamowitego ponoć wschodu słońca z punku widokowego ‚tank hill’. Mimo iż jest już kilka dni po tym wydarzeniu, wciąż wschód ten nazwać możemy PONOĆ niesamowitym, nie było nam bowiem dane dotrzeć do niego na czas (swoją drogą coś pecha mamy do tych wschodów, jeśli uważnie śledzicie nasze perytepie pamiętacie za pewne iż na wschód słońca w Uluru nie zdążyliśmy, gdyż zwyczajnie się zgubiliśmy:>) Tym razem nie brak orientacji w terenie, a problemy logistyczne stanęły nam na przeszkodzie. Coś chyba nasz samochód za dobrze się sprawował i od czasu akulumatora nie dostarczył nam żadnych emocji, tym więc razem postanowił stanąć dębą… Nie tak sam z siebie, po prostu zakopaliśmy się w piachu, który nagle niewiadomo skąd pojawił sie na drodze! (a że było przed wschodem słońca to nic nie było widać!) No i zakopaliśmy się na dobre. Kopaliśmy, pchaliśmy, kombinowaliśmy, ale samochód ani drgnął!!
I tutaj kolejny raz pochwalić muszę Mateusza, szybko bowiem ubrał się (na punkt widokowy jechaliśmy bowiem w pidżamach;]), i poczłapał do głównej drogi. Po paru minutach wrócił z jakimś kolesiem, który szybko, sprawnie i bezboleśnie wybawił nas z kłopotu:)

No nic, pora najwyższa była ruszać dalej. Tym razem za cel naszej podrózy obraliśmy sobie Dampier Archipelago, czyli archipelag 42 wysepek przy zachodnim wybrzeżu Australii. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się wykupić jakąś wycieczkę, lub może załapać się na jakiś prom, by popodziwiać nieco te rejony, tutaj jednak spotkało nas jedno wielkie rozczarowanie!! O instytucji promu chyba nikt tam nigdy nie słyszał, wycieczki natomiast kursują tylko w weekendy (był poniedziałek!!) ‚O co chodzi w tej imprezie?!’ pomyślałam i po chwili dopiero zauwazyłam, że wszytskie samochody, które mijamy wiozą ze sobą łódki, motorówki i inne sprzęty wodne. A no fajna ta impreza, pod warunkiem, że masz swoją łódź:> Ponieważ takiej jeszcze się z Mateuszem nie dorobiliśmy, nie było rady trzeba było ruszać dalej. Trochę źli, że straciliśmy na to wszytsko niepotrzebnie prawie pół dnia, pojechaliśmy w stronę Exmounth.

Po paru godzinach dotarliśmy do Exmouth. Niesamowitego miasteczka, położonego na końcu półwyspu otoczonego rafą Ningaloo. Pewnie nikt z was o niej nie słyszał, gdyż pozostaje w cieniu swojego odpowiednika ze wschodniego wybrzeża – Wielkiej Rafy Koralowej. Mniejsza, trudniej dostępna, ale za to bez takiego nawału turystów i astronomicznych cen. Po namyśle w biurze turystcznym postanowiliśmy wykupić sobie całodniowe wodne safari na jachcie, połączone z obserwacją życia wodnego głównie poprzez snorkeling (zabierają cię w najlepsze miejsca na rafie, często niedostępne z brzegu) oraz nurkowanie (ja zdecydowałem się na próbne dla żółtodziobów w tej kwestii, Ania niestety nie mogła się przemóc). Wycieczka miała być za dwa dni, tak więc kolejny planowaliśmy spędzić na totalnym chilloucie na przyrafowych plażach, wylegiwaniu się i eksploracji podwodnych terenów.

Dzień natomiast zakończyliśmy gotując na kempingowej kuchni (oczywiście jeden zlew, 2 palniki) i klnąc paskudnie na ludzi, którzy wymyślili sobie, że będą frytki robić tam na kolację. Jakie było nasze zdziwienie gdy pożegnali się znajomym „do widzenia” przy wyjściu…

Wschód słońca nad Tank Hill

Śniadanko na Dampier

Aussie trip – cz. 8

Dzień 29
(Ania)

Na wstępie dwa komunikaty!!

1. Oto dziś właśnie stukneło nam 10tyś km na liczniku!!
2. Oto dziś właśnie wygasa nasza wiza! Od jutra jesteśmy już na Antypodach nielegalnymi imigrantami!!!

Po zjedzonym śniadaniu wyruszyliśmy w stronę Fitzroy Crossing gdzie początkowo planowaliśmy spędzić noc. Ponieważ jednak coś nam się chyba pomyliło w obliczeniach, a może dlatego że dnia poprzedniego przejechaliśmy jednak więcej niż się spodziewaliśmy, w miejscowości owej byliśmy już w okolicach 13 i szczerze mówiąc nie bardzo spać nam się chciało;]
Zapomnieliśmy zaznaczyć, że od dwóch już dni znajdowaliśmy się nie tylko w Australii Zachodniej, ale i w Kimberley, czyli jednak z ciekawszych i dzikszych jej części. Tutaj niestety wielkich rewelacji dla Was nie mamy, po raz pierwszy bowiem podczas naszej podróży dotkliwie odczuliśmy brak samochodu terenewego, innym bowiem po Kimberley poruszać się nie da rady:( No nic, trudno. Nie można mieć wszystkiego. Zresztą gdybyśmy terenówkę posiadali i mogli pozwolić sobie na rajd po Kimberley, nie zdążylibyśmy na samolot w Perth, tak więc może to i lepiej.
Jedyne w zasadzie miejsce do którego mogliśmy byli dojechać to Geike Gorge około 20km asfaltową drogą od Fitzroy Crossing. Tam też się udaliśmy i zrobiliśmy sobie półtora godzinny spacerek nad rzeką w największym słońcu oczywiście:) Kąpać się trochę było strach, wciąż bowiem znajdowaliśmy się w rejonie krokodylim, ja jednak zaryzykowałam zamoczenie nóg i w sumie tyłka też, tylko że na brzegu;] Żaden gad mnie nie zaatakował, zresztą w ulotce napisane było, że można się kąpać…tylko, że na własną odpowiedzialność;] (no a na czyją swoją drogą? :>)

Ruszyliśmy dalej szosą kierując się w stronę Derby, już na samym zachodnim wybrzeżu. Około 130 km od miasteczka zatrzymaliśmy się na ‚resting area’ z wielkim baobabem po środku i tak zakończyliśmy, ten nie do końca pasjonujący (gdyby nie dwa powyższe komunikaty;]) dzień:)

ps. Korzystając z okazji, że niewiele w zasadzie działo się podczas dwóch ostatnich dni, a więc i opisywać nie było czego wrzucę może kilka informacji na temat Zachodniej Australii.
jest to największy i za razem naidzikszy stan Australii. Z tego co kojarzę jest tu chyba jedna z najmniejszych gęstości zaludnienia na całym świecie. Przyznać muszę, że tak jak do tej pory wydawało mi się, że podróżujemy po bezdrożach i dziczy, tak wjeżdzając do Australii Zachodniej, momentalnie poczułam się jak na prawdziwym ‚dzikim zachodzie’, a wszytsko co do tej pory widzieliśmy i zrobiliśmy wydawało mi się całkowcie cywilizowaną, turystyczną wycieczką 🙂 Krótko mówiąc, tutaj jest naprawdę dziko!! Bezdroża, bezdroża, bezdroża!!!! (dobrze, że wymieniliśmy ten akumulator, bo mogłoby być różnie;])
Zachodnie wybrzeże natomiast jest dużo mniej znane i turystyczne, niemniej jednak równie piękne i ciekawe jak wschód Australii. Jest tu np również rafa koralowa, co prawda mniejsza, ale równie bogata jak Wielka Rafa Koralowa (a to, że mniejsza to akurat z naszego punktu widzenia żadna różnica;] Przecież jak wybierasz się na rafę to nurkujesz i tak tylko w jednym miejscu, a nie płyniesz pod wodą kilkaset km;])
Zanim tu przyjechaliśmy wydawało mi się, że jak dotrzemy do Derby/Broome to później już tylko trzeba będzie zjechać te 2,5tys km w dół i tyle, teraz natomiast czuję, że najlepsza część podróży dopiero przed nami!

Ani pierwsze tankowanie

Geike Gorge

Dzień 30
(Ania)

Wstaliśmy razem ze wschodem słońca, także o 7 30 byliśmy już w Derby. Tutaj obejrzeliśmy sobie całkiem ciekawy port, ale w zasadzie wiele więcej nie było tam do podziwania (ponieważ miasteczko leżało jednak tylko 30 km od naszej trasy w drodze do Broome, postanowiliśmy zboczyć). jeszcze przed 10 dotarliśmy do Broome, które momentalnie nas urzekło! Piękne nadmorskie miasteczko, pierwsze na zachodnim wybrzeżu (pierwsze na północy zachodniego wybrzeża), w którym w końcu można zażyć kapieli, nie tylko słonecznych (w Derby np wciąż jeszcze w wodach przybrzeżnych grasują krokodyle!). Przestronne, szerokie ulice, niska zabudowa, trawniki, palmy i w ogóle jakaś taka radość i harmonia dookoła:)
Jeden tylko problem…. kempingi praktycznie pełne, a ceny również niebagatelne! Pierwszą noc postanowiliśmy więc przekoczować, gdzieś na dziko, co okazało się świetną decyzją, miasteczko to bowiem w przeciwieństwie do Darwin było bardzo przyjazne turystą, żadnych durnych zakazów i spać można było praktycznie wszędzie (dlatego też kolejną noc spędziliśmy podobnie;]) Dostęp do prysznicy, toalet i wody pitnej również niczym nieograniczony i na każdej plaży można było z nich korzystać. Do tego mnóstwo ławek, stolików, zadaszonych wiat, dartmowe BBQ, no po prostu istny raj dla backpackersów:P
No, ale żeby zbytnio się nie rozwodzić przechodzę do konkretów. Piuerwsze swoje kroki skierowaliśmy na Cable Beach usytuowaną 4km za miastem i przez wielu uznawaną za jedną z najpiękniejszych plaż na świecie! W istocie bielutki, czyściutki piasek ciagnącej się wiele kilometrów plaży urzekał. Woda czyściutka, zielono-błękitna, nie jakoś szczególnie gorąca, ale również nie ‚bałtycka’;]
Spędziliśmy trochę czasu na tej niebiańskiej plaży, ale przyparci głodem ( w końcu śniadanie było przez 6 rano!) musieliśmy ewakuować się do pobliskiej restauracyjki, a co! Zaoszczędziliśmy na noclegu to przynajmniej można zjeść jak ludzie;]
Wyszorowaliśmy się dokładnie pod prysznicem i ruszyliśmy w stronę portu, wyczytaliśmy bowiem w Lonely Planet, że w jednej z tamtejszych restauracji mają promocję, że od 14-17 sprzedają ostrygi za półceny, których to Mateusz chciał koniecznie spróbować (ja osobiście miałam już ta przyjemność i nie przypadły mi do gustu. Owoce morza w Australii są ogółnie rzecz biorąc bardzo tani i niesamowicie przypadł mi do gustu; krewetki, kalamary, małże, ośmiernica, pychotka! Ale ostrygi jakoś nie… chyba zbyt obslizgłe:))
Usiedliśmy więc sobie na tarasie z lampką zachodnioaustralijskiego wina, ostrygami i przez chwilę poczuliśmy się jakbyśmy byli niemieckimi emerytami, a nie backpackersami z Polski;]
Zbliżał się zachód słońca (aha zapomniałam wspomnieć! od kiedy przekroczyliśmy granicę Australii Zachodniej cofneliśmy zegarki o 1,5godziny. Niby fajnie bo tego dnia zyskaliśmy sporo, niemniej jednak słońce zachodzi teraz bardzo szybko i o 18 jest już praktycznie ciemno jak w d.. u M..:)) pojechaliśmy więc na sam koniec Cable Beach by go popodziwiać. Tutaj niesamowity widok! Mnóstwo samochodów, ludzi siedzących na krzesełkach, piknikujących, biegających psów:) Wszystko to w zgodzie z literą i duchem prawa, a wjazd pojazdem na plaże w pełni dozwolony:)
Imponujący zachód słońca (do mnie akurat zadzwoniła Christina, z którą pracowałam w Mitsosie, więc nieco zakłócony:P), trochę fajnych zdjęć i co tu robić teraz?! Spać o 18 przecież nie pójdziemy, trzeba coś wymyśleć:)
Pełni dobrych wspomnień z kina pod gwiazdami w Darwin postanowiliśmy i tutaj z takowego skorzystać i wybraliśmy się na Inception. Wrażenia ponownie niezapomniane, chociaż tym razem nie było darmowego piwka i zakąsek, a zakupiony przez nas popcorn był wątpliwej świeżości:P
Film skończył się po 23. Zapakowaliśmy się w samochód i ruszyliśmy w stronę wybranego już wcześniej miejsca noclegowego. To był długi i pełen wrażeń dzień, który właśnie się skończył…. Tak nam sie przynajmniej wydawało….
Dojeżdżając do jednego ze skrzyżowań, dostrzegliśmy nadjeżdżacący radiowóz policyjny. Było dośc ciemno, samochód nie wydawał się zwalniać, Mateusz zwolnił więc znaczący, mimo iż raczej to my mieliśmy pierwszeństwo. Policjanci zatrzymali się jednak, więc przejechaliśmy przez skrzyżowanie. Oni skręcili za nami, załaczając przy tym koguta. Myśląc, że nic nie zrobiliśmy spokojnie jechaliśmy dalej, gdy jednak zaczęli trąbić jasnym stało się, że chcą zebyśmy się zatrzymali;] Tak też zrobiliśmy:) Pan policjant grzecznie podszedł do okna, przedstawił się i wyjaśnił, że zatrzymuje nas, gdyż jakoś dziwnie zachowywaliśmy się na skrzyżowaniu;] Mateusza jakoś dziwnie zatkało i zapomniał angielskiego w gębie ( byc może to dlatego iż pierwszy dzień byliśmy już nielegalnymi imigrantami i przed oczami stanęła mu wizja deportacji?). Policjant poprosił o prawojazdy. Matueusz zdenerwowany jak cholera zaczął przetrząsać kieszenie i szafki w poszukiwaniu pertfela z polskimi dokumentami. W końcu znalazł i daje gościowi. Ten pyta się kiedy upływa ważność dokumentu. Mateusz do niego, że zaraz znajdzie mu tłumaczenie z polskiego na angielski i tam wszystko sobie przeczyta. Wyciągnął z drzwi pomiętą kartkę i podał mu przez okno. On tak patrzy i w tym momencie uświadomiliśmy sobie, że w sumie to nie ma przecież daty ważności na polskim prawojazdy! To też mu powiedzieliśmy. Koleś dziwnie na nas spojrzał, ale wziął ten papier + polskie prawko i poszedł naradzać się z kumplem w radiowozie.
Teraz już byliśmy pewni, że sprawdzą nas w jakiejś bazie danych i wyskoczy im wielki komunikat – WIZA NIEWAŻNA!!! Już wiedzieliśmy, że tą noc spędzimy na komisariacie, tylko zastanawialiśmy się co dalej? Miesiąc na Bali? Czy od razu deportacja do kraju? Atmosfera była naprawdę napięta… Po czym policjant wraca, dziękuje bardzo za papierki i prosi o to by uważać i prowadzić bardzo ostrożnie. Mateusz do niego, że w sumie ciężko prowadzić ostrożniej niż, zatrzymywać się na skrzyżowaniu mając pierwszeństwo przejazdu!
Pośmialiśmy się trochę, pan życzył nam miłej nocy i rozstaliśmy się w przyjaźni.
..a my kolejną noc mieliśmy spędzić na wolności 😉

cudowna Cable Beach

pierwszy raz na ostrygach 😀

Dzień 31
(Mateusz)

Noc spędziliśmy oczywiście na dziko, na jednym z przyplażowych parkingów za miastem. Minęła spokojnie poza ciężką poranną pobudką. Nadal utrzymuję, że 5:30 to nie jest ludzka pora, przez moment poczułem się nawet jakbym wstawał do pracy w Little Vienna. Dlaczego postanowiliśmy tak się mordować? Prosta sprawa. Na kamienistym przylądku, na końcu przeeedługiej Cable Beach, w momencie największego odpływu (a różnice fali przypływu/odpływu są tu jedne z największych na Świecie – 10,5m, mierzone wzwyż, nie w dal) można dotrzeć do odbitych w kamieniu odcisków dinozaurów. Niesamowita sprawa, pomyśleliśmy, nie możemy tego przegapić, szczególnie, że największy odpływ (taki, że odsłaniają się ślady) zdarza się raz na jakiś czas i akurat wypadł tego poranka o 6am 🙂 Trochę skakania po skałach w japonkach, czasami ostro wyczynowego, trochę poszukiwań, ale w końcu udało nam się je namierzyć. Trzy odciski trójpalczastej stopy, może nie jakiś imponujących rozmiarów, ale wrażenie obcowania i dotykania prehistorii jest niesamowite. Nadciągająca woda w postaci uderzających fal dość szybko nas wygoniła. Wróciliśmy do naszego samochodu, zjedliśmy jajecznicę z 10 jaj i poszliśmy spać. W końcu na wczasach jesteśmy, nie ma się co zamęczać.

O godzinie w pół do 11 zaczęło robić się nieznośnie gorąco, także daliśmy za wygraną i zwlekiliśmy nasze odwłoki do kontynuowania rozpoczętej wcześniej walki z rzeczywistością australijskich wakacji… Ruszyliśmy na dużo mniejszą plażę miejską i tam spędziliśmy kilka następnych godzin taplając się w morzu, schnąc na ręcznikach i zanurzając się w pasjonujących lekturach.

Gdy zaczynało nam się powoli nudzić dla zaczerpnięcia ochłody szarpnęliśmy się na własnej roboty piwko w niedalekim post-japońskim mini-browarze Matso’s. Czas do wieczora spędziliśmy na załatwianiu typowopodróżniczych spraw typu zakupy, planowanie, jedzenie kebabów itp.
Wieczorem natomiast w planach była obserwacja tzw. Staircase To the Moon („klatka schodowa do Księżyca”), czyli niesamowitego zjawiska wschodu Księżyca nad oceanem tworzącego przy tym prowadzące do niego świetliste schody (podczas maksymalnego odpływu, na pozostałym odkrytym piaskowym dnie morskim – wiem ciężko to zrozumieć, ale ciężko też opisać ;)).
W końcu mogliśmy się zrelaksować po tym ciężkim dniu, z butelką wina i Cheddarem (natebene prawie w cenie wina), na kocu pod rozgwieżdżonym niebem. Gdy zrobiło się chłodno, przynieśliśmy sobie kołdrę + poduszki i po całym spektaklu niemal usnęliśmy w tym bajkowym miejscu. Jakoś jednak doszliśmy w końcu do siebie, zebraliśmy się do auta, i tam gdzie staliśmy, tam poszliśmy spać. W końcu mamy już znajomości u miejscowej policji.

Śladami dinozaurów

Frajda na Broom'owym placu zabaw

Dzień 32
(Mateusz)

Poranek nie zaskoczył nas niczym specjalnym, prysznic przy plaży, śniadanko w parku nieopodal, jacyś australijscy rybacy poczęstowali mnie „cat-fish” – cokolwiek to jest, małe, surowe z muszli 😉

Następnie kilka godzin z internetem, blogiem, dziwnymi mailami od Oli w sprawie Bali (:P) i rezerwowaniem hoteli na tej wyspece. To jest coś, przeglądasz setki hoteli i apartamentów i zastanawiasz się który jest bardziej luksusowy. Przynajmniej na zdjęciach wyglądało to luksusowo, zobaczymy na miejscu. Wrzuciliśmy też ogłoszenie o sprzedaży samochodu, wypisywanie długiej listy zalet jakie oferuje trochę nam zajęło 🙂 Chętnych zapraszamy na Gumtree – Perth, jedyne $6000!

Tym samym pożegnaliśmy się z prześwietnym miasteczkiem jakim okazało się być Broome i rozpoczęliśmy kolejną część trasy – zachodnie wybrzeże. Okazało się, że ten etap, przynajmniej z początku będzie dosyć nużący gdzyż 80miles beach (ale ciągnąca się przez 500km), wzdłuż której jechaliśmy, okazała się być niedostępna poza trzema miejscami. Zjechaliśmy na jedno, plaża ogromna ciągnie się od horyzontu do horyzontu, niesamowite ilości muszli. Trochę pozbieraliśmy co ciekawsze okazy, po czym postanowiliśmy, że przenocujemy na kampingu (przy którym kończyła się droga odbijająca od główego hajłeja). Miejsc z prądem brak, bez prądu $30. Bez prądu to my możemy się przespać za darmo przy drodze, także ładnie się uśmiechneliśmy i odjechaliśmy.

Ania gdzieś wyczytała, że przy kolejnym, ostatnim już zjeździe do plaży, jest jakiś kemping za $10, więc postanowiliśmy spróbować do niego dojechać przed zmrokiem. Niestety przed zmrokiem nam się nie udało, trochę pobłądziliśmy. Pytamy na stacji benzynowej jak tam dojechać a babka nam – „a to zaraz tu po drugiej stronie drogi”. No to ok, jedziemy. Ciemno jak nie wiem co, nic nie widać poza kilkoma metrami przed samochodem, ale w końcu widzimy zjazd do jakiegoś parku narodowego gdzie miał być ten kemping. Ok, jedziemy. Droga oczywiście szutrowo-piachowa, czerwony pył wzbija się spod kół, przed nami przeskakują ogromne kangury, a my jedziemy, jedziemy, jedziemy, końca nie widać. Po jakieś godzinie udało się wypatrzeć jakieś samochody stojące po prawej stronie, jakieś palące się ogniska, więc zapada decyzja, że to będzie perfekcyjne miejsce na nocleg. Nie widać NIC, tylko rozgwieżdżone niebo nad nami, księżyca nie ma, ale na jego wschód już nie mamy siły czekać. Zresztą kto wie, gdzie my się w ogóle znajdujemy, co za dzika zwierzyna tu grasuje, więc może lepiej po prostu się kłaść i z rana zrobić rekonesans…

odpływ w Broome

Aussie trip – cz. 7

Dzień 24
(Mateusz i Ania)

Plan dnia był prosty. Wstać, zjeść, wejść na internet i wrzucić trochę wieści w sieć, odwiedzić reklamowaną wszędzie jaskinię krokodyli w centrum miasta i wyjechać z Darwin kierując się już w stronę parku Kakadu z postojem w jednym z miejscowych pubów Humpty Doo.

W sumie plan wykonaliśmy. Z drobnymi niespodziankami:

1. Śniadanie jedliśmy na zacienionej ławeczce koło samochodu w parku, nieopodal przechadzali się Aborygeni z puszkami piwa (o 8 nad ranem), służby sprzątające próbowały doprowadzić toalety i prysznice do stanu używalności po nocnych klientach (spryskiwacze z wodą pod ciśnieniem i wio), a po deptaku ciągnącym się wzdłuż wybrzeża joggingowali biali mieszkańcy Darwin.

2. Gdy dotarliśmy do Jaskini Krokodyli, okazało się, że nie ma moich cudownych spodenek kąpielowych. Wycieczka na Lagooonę zakończyła się niepowodzeniem i trzeba było zainwestować w nowe, jeszcze piękniejsze. A po co nam spodenki w owej jaskini? Ano, ulotka obiecywała kąpiel z młodymi krokodylkami oraz niezapomniane wrażenia w Klatce Śmierci, w której spuszczają cię do wody z ogromym słonowodnym krokodylem. Oba powyższe okazały się bujdą na resorach:> Kąpiel z młodymi krokodylkami polegała na tym, że można było wejść do wody i poogladać je sobie przez szybę, ciężko więc to nazwać kapielą ‚z nimi’, dlatego też zrezygnowaliśmy z tej atrakcji:> Niemniej jednak dane nam było karnić je kurczakiem z wędki oraz potrzymac jednego do zdjęcia:) Muszę przyznać, że te małe krokodylki były moimi ulubionymi.
Jeśli zaś chodzi o Klatkę Śmierci, nie dość, że kosztowała dodatkowe 150 dolców, nie dość, że trzeba było zrobić wcześniej rezerwację, to na dodatek ludzie w niej wyglądali dość patetycznie. Wchodzisz do przeźroczystej klatki, spuszczają Cię do basenu, do krokodyla, który tak naprawdę ma Cię głęboko w d…. – w koncu przed chwilą był karmiony:>, a ty stukasz, pukasz w ściany klatki, żeby go jakoś zaktywizować:>

3. W kafejce internetowej spędziliśmy jakoś od 3 do 4 godzin, ponieważ dopiero tam dotarło do nas ile dni mamy do opisania. Na szćzęście można było podłączyć laptopa do prądu, a nikt nie kontrolował czy również interent jest na nim używany. W końcu co za kretyn poszedł by do kafejki by wklepywać tam tysiące słów do notatnika przez 4 godziny. Robota była ciężka, ale satysfakcjonująca. Czekamy na wyrazy uznania, najlepiej w formie finansowej 😉

4. Postój w pubie w Humpty Doo okazał się ciekawszy niż byśmy się mogli spodziewać. Oboje z Mateuszem jesteśmy przeciwnikami cenzury w internecie, niemniej jednak z ważnych powodów ‚rodzinnych’ informacje na temat tego wieczoru uzyskać można kontaktując się z nami indywidualnie pod adresem mailowym tudzież w inny sposób:) Tutaj zdradzimy tylko, że byliśmy tam jedynymi turystami, że poznaliśmy wielu miejscowych, potańczyliśmy, pośpiewaliśmy.
Zespół grajacy nam cały wieczór okazał się pochodzić z Blue Mountains i znać Claude’a Hay’a, kolesia, od którego kupiliśmy nasz samochód. Świat jest jednak bardzo mały!
Zdradzę również, że Humpty Doo charakteryzuje się tym, iż każdy facet nosi tam brodę a’la Runcajs, która to moda tak przypadła Mateuszowi do gustu, że postanowił sobie takową zapusić;/

karmienie małych croców przy pomocy wędki

Ekipa z Humty Doo

Dzień 25
(Ania)

Z wiadomych powodów poranek nie należał do łatwych:P Od samego rana waliło mocne słońce, a ponieważ spaliśmy na parkingu pod pubem nie było nawet gdzie iść przemyć twarz i trochę się odświeżyć. Postanowiliśmy więc, że nie ma na co czekać, ruszamy i zatrzymujemy się na pierwszej ‚resting area’ jaka się napatoczy, żeby umyć zęby, zjeść śniadanie itp. Plan był chytry, gdyby nie to, że po przekręceniu kluczyka w stacyjce nic absolutnie się nie stało… ‚No to pięknie, rozładowaliśmy akumulator’- pomyśleliśmy, wyłączając tym samym światła, które świeciły się pewnie z pół nocy (chociaż z drugiej strony akumulator musiał rozładować się niezwykle szybko, gdyż podczas pobytu w pubie przychodziliśmy kilkakrotnie do auta, a że było ciemno to zapolone światła chyba bez problemu byśmy zauważyli?)
Mateusz dość sprawnie podjął akcję ratunkową i bardzo szybko udało mu się pożyczyć kable z ‚hardware shop’ (nie było to w sumie aż tak bezproblemowe zadanie, obsługa sklepu jakoś dziwnie nie chciała mi pożyczyć tych kabli na słowo, szczególnie, że nas samochód nie stał pod sklepem a dobry kawałek dalej, w końcu udało się po zostawieniu moich polskich prawa jazdy oraz karty kredytowej pod zastaw – dop. Mat), a także zagadać jakiś dziadków, by podjechali nam pomóc. Mieliśmy wielkie szczęście, że zdecydowaliśmy się spać pod pubem i w pobliżu jakiejkolwiek cywilizacji (stacja, sklep, hotelo-pub to już w Australii cywilizacja!)
Samochod odpalil jak marzenie, podziekowalismy i podjechalismy pod ‚hardware shop’ oddać kable. No prawie wszystko poszło sprawnie, bo gdy Mati wrócił do auta….samochód znów odmówił posłuszeństwa… Hmm pewnie akumulator nie zdążył się wystarczająco załdować w końcu sklep był tylko kilmaset metrów od stacji. na szczęście tym razem udało się dorwać kogoś z kablami i nie trzeba było po raz kolejny naprzykrzać się sprzedawcy. Akcja ratunkowa przebiegła nawet sprawniej i niby nigdy nic ruszyliśmy w stronę Kakadu. Całe szczęście, że zanim zapućiliśmy się w tą dzicz, w planach mieliśmy jeszcze odwiedzenie visitor centre jakieś 40 km dalej. Upał był niesamowity, a my słabi jak nigy, dlatego też po obejrzeniu dość interesującej wystawy o tutejszej faunie i florze nie miałam już siły nawet na to, by iść na parking, Mateusz więc zaoferował się, że po mnie podjedzie. No więc siedzę sobie na ławce pod centrum turystycznym i czekam, no i coś dziwnie długo czekam:P Że bystra dziewczyna jestem szybko domyśliłam się co w trawie piszczy no i istotnie, gdy doczłapałam do parkingu Mateusz był akurat spychany przez jakiegoś miłego pana z górki, co by w ten sposób wprawić samochód w ruch. Niestety kilmusetmetrowa trasa w dół, nic nie dała, samochód nie wydał nawet najmniejszego odgłosu, chrząknięcia, sampnięcia, ot co zwyczajnie stoczył się w dół tak daleko jak tylko mógł i stanął na środku drogi… To już nie było, aż tak śmieszne, w centrum turystycznym poza nami, było może z 5 innych osób, jaka więc szansa na to, że ktoś z nich będzie miał kable? Ale i tu zostaliśmy bardzo miło zaskoczeni, a pomoc nadeszła błyskawicznie. Tym razem, żeby było śmieszniej poratowała nas parka… Polaków:) Takich oczywiście zasiedziałych w Australii już od wielu, wielu lat, ale jednak:) Kolejny dowód na to, że świat jest mały:) No dobra, ale co dalej? Teraz już oczywistym było, że coś z akumulatorem jest nie halo, głupio by było kolejny miesiąc w podróży liczyć na szczęście i przyjaznych tubylców, zwłaszcza nie posiadając własnych kabli:) Nie było innej rady, trzeba zawracać. Ponieważ była sobota podejrzewaliśmy, że trzeba nam bedzie zajechać do samego Darwin, by dorwać jakiegoś mechanika, małe mieściny w weekend bowiem opierają swoją działalność na hotelo-pubie i stacji benzynowej:) Tutaj jednak po raz kolejny miło się zaskoczyliśmy i już w Humpty Doo znaleźliśmy otwarty zakład. Niemniej jednak szczęście musiało nas kiedyś opuścić, okazało się bowiem, iż nasza bateria jest jakaś dość niestandardowa i takiej nie posiadają (problem w tym, że oni tu mają troszkę inne standardym a nasz Holden, to w zasadzie niemiecka Corsa i jej akumlator nie jest aż tak popularny w tutejszych stronach – dop. Mat). Trzeba było na poszukiwania zapuścić się nieco dalej, a wszystko to uważając, by przypadkiem nie wyłączyć silnika, coś nam bowiem mówiło, że powiedzenie ‚do trzech razy sztuka’, może mieć w tym momencie zastosowanie i jakoś nie chcieliśmy sprawdzać, czy i po raz czwarty ktoś nas poratuje:) W końcu udało się znaleźć baterię w Palmerstown (gdzieś w połowie drogi do Darwin) i tutaj po raz kolejny los się do nas uśmiechnął, zawitaliśmy tam bowiem o 12 30, a zamykali o 12:) Jedyna osoba, która mogła nam pomóc z montażem właśnie zabierała się do domu, ale uprzejmość australijskiej klasy robotniczej nie zna granic:) ($20 dolarów nas ta uprzejmość kosztowała i w sumie sam przy monatażu trochę pomagałem, bo gościu pierwszy raz widział taki akumlator z rurką plastikową i nie za bardzo wiedział co z nią zrobić – dop. Mat)
Żeby zbytnio się już nie rozwodzić, a także nie trzymać Was w niepewności, wszystko dobrze się skończyło, bateria pasuje idealnie, a nadszrpniecie budżetu, mimo że spore jakoś przeboleliśmy (w końcu zaoszczędziliśmy na wizach, co nie?;])

No teraz już w końcu można było ruszać dalej. Około godziny 13 10 dotarliśmy nad Mary River skąd to odbywają się rejsy po rzece zwane ‚jumping crocodile cruise’, czyli skaczące krokodyle. oczywiście poprzedni rejs odpłynął o 13, następny był o 15, ale nam było wszytsko jedno:) Usiedliśmy sobie w cieniu z arbuzem i cierpliwie czekaliśmy. Ponieważ upał był piekielny ja co kilka minut wstawałam i szłam na spotkanie zraszacza ogrodowego, który oblewał mnie zimną i jakże zbawienną wodą:) W końcu doczekaliśmy swojej kolejki na podziwianie skaczących bestii. Rejs naprawdę świetny. Podczas tej godziny widzieliśmy chyba z 20 krododyli, mielismy też ogromne szczęście udało nam się bowiem napatoczyć na dwa naprawdę potężne 6metrowe cielska. Przedowniczka na wielkim kiju umieszczała kawał surowego mięsa, zarzucała nim jak wędką, a krokodyl w zależności od tego jak leniwy skakał bardziej lub mniej gibko:)

Usatysfakcjonowali pierwszym na dziko spotkaniem z gadami ruszyliśmy do Kakadu, gdzie na samym wjeździe czekała nas niemiła niespodzinka, a mianowicie wprowadzona od 1 kwietnia tego roku, opłata w wysokości 25 dolarów za osobę za wjazd do parku (chyba musieli podpatrzeć, że w Uluru dobrze im się to opłaciło:>). Wykupiliśmy miejscie na kempingu, co by trochę zregenerować siły po noclegu w Humpty Doo, a także dwóch dzikich w Darwin i ponieważ byliśmy niesamowicie głodni zabraliśmy się za grillowanie naszego kurczaka. Niestety surówka po jeździe w 40 stopniowym upale odmówiła współpracy i wylądowała w śmietniku, mieliśmy jednak składniki na sałatkę grecką, więc nie zostaliśmy zupełnie bez witamin:)

Ten męczący, długi i upalny dzień zakończyć postanowiliśmy kapielą w basenie. Cieplutka woda, ciemno, gwiazdy na niebie i tylko jeden upierdliwy nastolatek pływający ‚motylkiem na plecach’. Raj na ziemii myśleliśmy, nie wiedząc jeszcze, że dnia następnego, a raczej następnej nocy czeka nas istne piekło….

Skaczący krokodyl

GIGANT!

Dzień 26
(Mateusz)

Strategia nasza noclegowa wygląda mn. w. tak, że jak już płacimy niemałą sumkę za nocleg na kempingu z basenem i innymi udogodnieniami, to nie planujemy się z niego zbierać zbyt wcześnie następnego dnia. Tak zrobiliśmy na Nitmiluku (Kathrine) kilka dni wcześniej, gdzie wymeldowaliśmy się o 15 popołudniu, tak też i owego dnia w Kakadu. Poranna kąpiel w basenie, gdy skwar jeszcze tak nie doskwiera, wylegiwanie się na leżakach i czytanie zakupionych niedawno książek w second handzie w Darwin (niby second, a $20 poszło na takie dwa dzieła jak „Miłość w czasach zarazy” Marqueza i „Wszystko jest iluminacja” niepamiętam kogo, ale zatęskniliśmy trochę za kulturą więc teraz trzeba było). Gdzieś tam jeszcze między pobudką a kąpielą obejrzeliśmy „Frantic” Polańskiego na laptopie (nie ma jak dobry, mroczny thriller nad ranem) i w okolicach południa skierowaliśmy się na zachód w stronę tajemniczego miejsca zwanego Ubirr’em.

W Ubirze około godziny spędziliśmy na spacerach między skałami w lasach tropiklanych i oglądaniu jednych z najstarszych malowideł naściennych znanych ludzkości (20-50 tys. lat). Całkiem w dechę. A najbardziej w dechę było wyjście na najwyższą półkę skalną i podziwianie stamtąd panoramy mokradeł i lasów Kakadu oraz klifów ziemi Arnhem (sprawdzić na mapie kto nie wie co to!). Tam już noga białego nie ma prawa wstępu, chyba że po długich staraniach o specjalne pozwolenia. Cały Arnhem jest oddany we władanie klanom Aborygeńskim, nie ma tam ani asfaltowych dróg ani miast. Prawdziwa dzika, dzicz.

Niestety nie udało się odwiedzić wielce kontrowersyjnej kopalni Uranu na terenie wpisanego na listę Światowego Dziedzicta Naturalnego I Kulturalnego parku Kakadu, nie tylko dlatego ciekawej, że kontrowersyjnej, ale również, że mogło być fajnie zobaczyć jak wydobywa się uran (a Australia ma największe jego złoża na świecie). Nie udało się bo była Niedziela, a w Niedzielę się nie pracuje. Również sklepy były pozamykane, więc musieliśmy pozostać przy piciu najochydniejszej jakiej próbowałem wody, której zaczerpnęliśmy na ostatnim kampingu.

Następnie odwiedziny Centrum Informacyjnego Kakadu. Tam dość interesujące ekspozycje o Parku, przebogatej faunie i florze, często nie występującej nigdzie indziej na świecie oraz jak wszędzie już ostatnio o bogatych i ważnych więzach łączących ludy tubylczych Aborygenów z ziemią. Kakadu podobnie jak Uluru został decyzją sądu zwrócony w posiadanie Aborygenom, a ci następnie wydzierżawili go rządowi australijskiemu (co zapewne było warunkiem takiej ugody, ale nigdzie się o tym nie wspomina).

Pora robiła się pomału późna więc przyszedł czas na kombinowanie gdzie by tu się przespać. Po noclegu na kampingu chcieliśmy trochę przyoszczędzić więc bardziej interesowały nas pola z tzw. „honesty boxes”, co by się umyć i przespać za darmo. Dotarliśmy na jedno takie, jednak tam niemiła niespodzianka. Naklejka na boxie informowała nas, że zmieniono system i teraz do każdego zaparkowanego samochodu zapuka w nocy strażnik i zbierze stosowną opłatę. Ta była jak dla nas niebagatelnie szokująca. $10 od osoby, czyli łącznie 20 za spanie w wydzielonym miejscu przy drodze. No Kaman! To my sobie staniemy na parkingu obok za darmo, a samo wzięcie prysznica nie jest tyle warte z całą pewnością. Ale prysznic wziąc musieliśmy… Zaparkowaliśmy więc na parkingu i poszliśmy się odświeżyć. Po kilkunastu minutach zupełnie nieniepokojeni odjechaliśmy szukając „honesty” z prawdziwego zdarzenia. no i znaleźliśmy, tutaj opłata wynosiła piątaka, ale warunki były po prostu spartańskie. Parking + ławeczki + wychodek. Wody nie ma. Zlewu nie ma. Nie ma niczego. Po zapłaceniu $50 za wjazd do tego parku musiało by nas pogrzać by płacić za takie luksusy noclegowe jeszcze.
Położyliśmy się i od razu zaczęła się walka na dwa fronty. Pierwszy – hordy komarów, drugi – nieznośny gorąc. I tak, aby trochę przewietrzyć trzeba było otworzyć tylnie drzwi, ale wtedy wszelkiego typu latająco-kosające cholerstwo dostawało nam się do łóżek. Ubrać można by się aby to nie kąsało, ale znowu nawet praktycznie rozebrani nie mogliśmy wytrzymać ze spiekoto-duchoty! Jakaś masakra, koszmar i paranoja w jednym! Nie mogliśmy spać budząc się naprzemian zabijając komary brzęczące nad uchem lub po prostu budząc spoconym z gorąca…
Najgorsza noc ever!

na skałach Kakadu

Kakadu

Dzień 27
(Ania)

W końcu nadszedł upragniony poranek! Wstaliśmy parę minut po 6 szczęśliwi, że nasze męczarnie się skończyły. Nasze ciała przypominały pobojowisko; czerwone, zabąblowane, swędzące. Co najgorsze tutejsze komary nie znikają wraz ze wschodem słońca i cieły nas dzielnie jeszcze przez cały poranek.
Jedno co wiedzieliśmy na pewno to to, że za nic w świecie nie chcemy spędzić tu kolejnej nocy i musimy dołożyć wszelkich starań by Park Narodowy Kakadu opuścić już dziś!
Zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w stronę skały Nourlagie z nadzieją, że może tam mają toalety z wodą, żeby można przynajmniej zęby umyć i obmyć twarz po tej traumatycznej nocy. Mieli, uff.
Wyruszyliśmy na 2kilometrowy spacer u podnóża skały. 12 kilometrowy trak dookoło niej był ostatnią rzeczą, o której byśmy pomyśleli tego ranka. W innych okolicznościach pewnie byśmy się na niego porwali, ale nie dziś, nie teraz, nie po takiej nocy;]
Malowidła naścienne prezentowały się tu jeszcze okazalej niż w Ubirze. Aż trudno uwierzyć, że w tak dobrym stanie utrzymały się przez tyle lat.
Ciekawostką na temat tej skały jest to, że wiele lat temu, była ona częścią Arnhemlandu, podczas jednej z erozji odłączyła się jednak i pozostała samotnie, obecnie znajdując się na terenie Kakadu.
Ponieważ byliśmy jednymi z pierwszych turystów na szłaku, podziwanie góry było bardzo przyjemne, nie tylko z powodu braku turystów, ale także słońca. To jednak szybko się zmieniło i już około 9 rano smażyliśmy się jak na patelni! Postanowiliśmy jednak skorzystać z mozliwości posłuchania co nieco na temat terenu, na który się znajdujemy i załapalismy się na darmową ‚pogadankę’ straznika leśnego (tzw ‚ranger talk’). Dowiedzieliśmy się trochę na temat samego kakadu, a zwłaszcza różnic w postrzeganiu go między zachodnimy straznikami, a ludnością aborygeńską (ten bowiem również znajduje się pod wspólnym zarządem obu)
Mieliśmy także sporo szczęścia udało nam się bowiem dostrzec w oddali na skałach dwa czarne kangury! Dlaczego szczęście? Bo nie wystepują one nigdzie indziej na świecie tylko w Kakadu i to tylko w tej niewielkiej części Kakadu w pobliżu skały. Strażniczka przyznała, że sama nie widziała ich od dłuższego już czasu, a tu proszę my od razu trzasnęliśmy dwa ;]

W końcu trochę udobruchani ruszyliśmy w stronę Yellow Waters, czyli mokradeł, wokół których podczas pory suchej gromadzi się spora część tutejszej flory. Tam wykupiliśmy rejs statkiem, który notabene od 2007 roku zdrożał o ponad 50%:>:> (zresztą tak jest z większościa, wszystkie szczegóły, pory, godziny zwiedzania, rejsów, innych wydarzeń są dokładnie takie jak informuje nas przewodnik, tylko cena się różni, nie raz naprawdę znacząco!)
No, ale cóż. Być w Kakadu i nie popłynąć w rejs po Yellow Water to grzech. I istotnie było warto. Różnorodność fauny i flory rzeczywiście powalała. Takiej ilości ptaków nie widziałam nigdy w życiu. Yellow Waters to istny raj dla ornitologów, a miła dla oka atrakcja dla laików. Oprócz ptaków udało nam się również dostrzec kilka dzikich koni, mnóstwo różnych owadów, a także oczywiście ukochane krokodyle, w tym po raz kolejny, jeden wyjątkowo duży okaz;]
Wszystko to pośród pieknej wody, palm, tropikalnych drzew. Naprawdę bajka. Sternik opowiadał coś niecoś, głównie o róznicach między porą suchą, a deszczową, które zwłaszcza jeśli chodzi o wodę (wszelkie rzeki, jeziora, mokradła itp) są szczególnie widoczne. Wiele części Kakadu jest wówczas zupełnie niedostępne, nawet samochodem terenowym. Przewodnik poinformował nas również, że nad naszymi głowami znajdują sie kamizelki ratunkowe, chociaż w zasadzie to nie ma pojecia po co, gdyż średnio mogłyby być pomocne w przypadku wpadnięcia do wody, w której żyją jedne z najniebezpieczniejszych zwierząt na świecie…. Po chwili dodał, że łódź jest bardzo stabilna. Uff.

Po zakończonym rejsie szybka operacja na parkingu pt. ‚tankowanie z karnistra’, benzyna w Parku Narodowym oczywiście bowiem do tajtańszych nie należała, a my zmierzalismy właśnie w stronę Kathrine, gdzie z tego co pamiętalismy była ona najtańsza podczas całej naszej podróży. Po drodze szybkie dotankowanie 5 litrów w Pine Creek, co by napewno do Kathrine dojechać:P I i dojechaliśmy:) Tutaj w zasadzie bez namysłu postanowiliśmy iść na kemping, trochę odpoczynku i przede wszytskim prysznic!! to było to czego najbardziej potrzebowaliśmy! Trafiliśmy do bardzo przyjemnego miejsca, z basenem, do którego od razu zanurkowaliśmy! Do końca dnia postanowiliśmy nie ruszać się już z kempingu, pojechać tylko na małe zakupy i zatankować samochód wraz z karnistrem.
Ostatecznie ok. 19 30 byliśmy spowrotem na kempingu, szczęśliwi, że wkońcu możemy rozpocząc wielkie kucharzenie, mieliśmy bowiem na kolecje zaplanowane kotlety z ziemniakami i warzywa na patelnie. Istna uczta smakosza. I wszystko byłoby ładnie, pieknie gdyby nie to, że w samym środku gotowania…. No tak, to musiało sie kiedyś stać… skończył nam sie gaz! (czemu w sumie nie ma się co dziwić! W końcu naszą kuchenke samochodową eksploatowaliśmy już od niemal miesiąca!!) Ziemniaki nie zaczeły nawet bulgotać, jajka gdzieś pewnie zrobiły się na miękko (bo w międzyczasie przygotowywania kolacji postanowiłam jeszcze przygotować sałatke na dzień następny). Co tu robić?! Na szczęście mateusz stanął na wysokości zadania i zaoferował się pojechać na stację doładować butlę. Przenieśliśmy więc wszytskie szpargały do kuchni polowej (która oczywiście posiada wszytsko poza tym drobnym szczegółem w postaci palnika!!!) no i pojechał. Ja zasiedłam przed komputerem i opisałam dla was dzień 25;]
Mateusz wrócił po prawie godzinie, niestety tym razem ‚pod tarczą’. Ponieważ było już po 8, dwie stacje były już zamknięte, na jednej koleś był sam i nie mógł wyjść mu pomóc, na kolejnej sprzedawca walczył z bandą Aborygenów, których próbował wyrzucić z terenu stacji;/
Byliśmy już głodni nie na żarty, poza śniedaniem zjedzonym o 6 30 rano i kilkoma krakersami nic dziś bowiem nie mieliśmy w ustach (jak jest tak gorąco, jedzenie jest ostatnią rzeczą, o której myślisz!). Pomysł zastapienia pysznej kolacji kanapkami z dżemem nie wchodził dla mnie w grę, dlatego też posadziłam Mateusza przed komputerem co by opisał dzień 26 i wzięłam sprawy w swoje ręce! Po chwili już grill kempingowy ruszył pełną parą, a na nim pokrojone w plasterki ziemniaki (nie ma to jak robić frytki na grilu!), patelnia w warzywami tajskimi, rondel z jajkami i kotlety (te jako jedyne przeznaczone były do robienia na bbq, hehe). Wierzcie lub nie, ale wyszła z tego najlepsza kolacja jaką podczas tej całej podróży jedliśmy!

Yellow Waters

kilka kaczkopodobnych 😉

Dzień 28
(Mateusz)

Cały dzień to w sumie jedna wielka trasa. Ruszyliśmy z Kathrine w Northern Territory, stanęliśmy w Wa… (nawet nie wiem gdzie my śpimy, ale nie bójcie się, nie ma tego na mapach..) w Western Australia. Ponad 800km. 39 stopni celcjusza. Trochę nużąco momentami, ale i z momentami takimi jak – dzikie konie przy/na drogach, dzikie bawoły, dzikie krowy, masa tu tego gania po takich ala sawannach. Trochę momentami niebezpiecznie. Zaliczyliśmy zderzenie z jakimś orłem/sokołem w przednią szybę. Ja myślałem, że on zdąży się wznieść znad drogi, on chyba też (może troszkę za dużo zjadł ostatnio) i co prawda dość ostro wyhamowałem ale do ilu można wyhamować pędząc pustą szosą gdzieś tam… Na szczęście szyba cała. Orzeł… w sumie to nie wiemy.
Także zatrzymaliśmy się ostatecznie w jakieś zapadłej dziurze na kampingu, który wygląda jak plac przed ponorumy śląskim familokiem, zapłaciliśmy ponownie za to dużo więcej niż jest warte i szykujemy się do filmowej nocy i kolejnego ciężkiego dnia.

młody baobab 🙂

gdzieś na trasie