Dzień 24
(Mateusz i Ania)
Plan dnia był prosty. Wstać, zjeść, wejść na internet i wrzucić trochę wieści w sieć, odwiedzić reklamowaną wszędzie jaskinię krokodyli w centrum miasta i wyjechać z Darwin kierując się już w stronę parku Kakadu z postojem w jednym z miejscowych pubów Humpty Doo.
W sumie plan wykonaliśmy. Z drobnymi niespodziankami:
1. Śniadanie jedliśmy na zacienionej ławeczce koło samochodu w parku, nieopodal przechadzali się Aborygeni z puszkami piwa (o 8 nad ranem), służby sprzątające próbowały doprowadzić toalety i prysznice do stanu używalności po nocnych klientach (spryskiwacze z wodą pod ciśnieniem i wio), a po deptaku ciągnącym się wzdłuż wybrzeża joggingowali biali mieszkańcy Darwin.
2. Gdy dotarliśmy do Jaskini Krokodyli, okazało się, że nie ma moich cudownych spodenek kąpielowych. Wycieczka na Lagooonę zakończyła się niepowodzeniem i trzeba było zainwestować w nowe, jeszcze piękniejsze. A po co nam spodenki w owej jaskini? Ano, ulotka obiecywała kąpiel z młodymi krokodylkami oraz niezapomniane wrażenia w Klatce Śmierci, w której spuszczają cię do wody z ogromym słonowodnym krokodylem. Oba powyższe okazały się bujdą na resorach:> Kąpiel z młodymi krokodylkami polegała na tym, że można było wejść do wody i poogladać je sobie przez szybę, ciężko więc to nazwać kapielą ‚z nimi’, dlatego też zrezygnowaliśmy z tej atrakcji:> Niemniej jednak dane nam było karnić je kurczakiem z wędki oraz potrzymac jednego do zdjęcia:) Muszę przyznać, że te małe krokodylki były moimi ulubionymi.
Jeśli zaś chodzi o Klatkę Śmierci, nie dość, że kosztowała dodatkowe 150 dolców, nie dość, że trzeba było zrobić wcześniej rezerwację, to na dodatek ludzie w niej wyglądali dość patetycznie. Wchodzisz do przeźroczystej klatki, spuszczają Cię do basenu, do krokodyla, który tak naprawdę ma Cię głęboko w d…. – w koncu przed chwilą był karmiony:>, a ty stukasz, pukasz w ściany klatki, żeby go jakoś zaktywizować:>
3. W kafejce internetowej spędziliśmy jakoś od 3 do 4 godzin, ponieważ dopiero tam dotarło do nas ile dni mamy do opisania. Na szćzęście można było podłączyć laptopa do prądu, a nikt nie kontrolował czy również interent jest na nim używany. W końcu co za kretyn poszedł by do kafejki by wklepywać tam tysiące słów do notatnika przez 4 godziny. Robota była ciężka, ale satysfakcjonująca. Czekamy na wyrazy uznania, najlepiej w formie finansowej 😉
4. Postój w pubie w Humpty Doo okazał się ciekawszy niż byśmy się mogli spodziewać. Oboje z Mateuszem jesteśmy przeciwnikami cenzury w internecie, niemniej jednak z ważnych powodów ‚rodzinnych’ informacje na temat tego wieczoru uzyskać można kontaktując się z nami indywidualnie pod adresem mailowym tudzież w inny sposób:) Tutaj zdradzimy tylko, że byliśmy tam jedynymi turystami, że poznaliśmy wielu miejscowych, potańczyliśmy, pośpiewaliśmy.
Zespół grajacy nam cały wieczór okazał się pochodzić z Blue Mountains i znać Claude’a Hay’a, kolesia, od którego kupiliśmy nasz samochód. Świat jest jednak bardzo mały!
Zdradzę również, że Humpty Doo charakteryzuje się tym, iż każdy facet nosi tam brodę a’la Runcajs, która to moda tak przypadła Mateuszowi do gustu, że postanowił sobie takową zapusić;/
karmienie małych croców przy pomocy wędki
Ekipa z Humty Doo
Dzień 25
(Ania)
Z wiadomych powodów poranek nie należał do łatwych:P Od samego rana waliło mocne słońce, a ponieważ spaliśmy na parkingu pod pubem nie było nawet gdzie iść przemyć twarz i trochę się odświeżyć. Postanowiliśmy więc, że nie ma na co czekać, ruszamy i zatrzymujemy się na pierwszej ‚resting area’ jaka się napatoczy, żeby umyć zęby, zjeść śniadanie itp. Plan był chytry, gdyby nie to, że po przekręceniu kluczyka w stacyjce nic absolutnie się nie stało… ‚No to pięknie, rozładowaliśmy akumulator’- pomyśleliśmy, wyłączając tym samym światła, które świeciły się pewnie z pół nocy (chociaż z drugiej strony akumulator musiał rozładować się niezwykle szybko, gdyż podczas pobytu w pubie przychodziliśmy kilkakrotnie do auta, a że było ciemno to zapolone światła chyba bez problemu byśmy zauważyli?)
Mateusz dość sprawnie podjął akcję ratunkową i bardzo szybko udało mu się pożyczyć kable z ‚hardware shop’ (nie było to w sumie aż tak bezproblemowe zadanie, obsługa sklepu jakoś dziwnie nie chciała mi pożyczyć tych kabli na słowo, szczególnie, że nas samochód nie stał pod sklepem a dobry kawałek dalej, w końcu udało się po zostawieniu moich polskich prawa jazdy oraz karty kredytowej pod zastaw – dop. Mat), a także zagadać jakiś dziadków, by podjechali nam pomóc. Mieliśmy wielkie szczęście, że zdecydowaliśmy się spać pod pubem i w pobliżu jakiejkolwiek cywilizacji (stacja, sklep, hotelo-pub to już w Australii cywilizacja!)
Samochod odpalil jak marzenie, podziekowalismy i podjechalismy pod ‚hardware shop’ oddać kable. No prawie wszystko poszło sprawnie, bo gdy Mati wrócił do auta….samochód znów odmówił posłuszeństwa… Hmm pewnie akumulator nie zdążył się wystarczająco załdować w końcu sklep był tylko kilmaset metrów od stacji. na szczęście tym razem udało się dorwać kogoś z kablami i nie trzeba było po raz kolejny naprzykrzać się sprzedawcy. Akcja ratunkowa przebiegła nawet sprawniej i niby nigdy nic ruszyliśmy w stronę Kakadu. Całe szczęście, że zanim zapućiliśmy się w tą dzicz, w planach mieliśmy jeszcze odwiedzenie visitor centre jakieś 40 km dalej. Upał był niesamowity, a my słabi jak nigy, dlatego też po obejrzeniu dość interesującej wystawy o tutejszej faunie i florze nie miałam już siły nawet na to, by iść na parking, Mateusz więc zaoferował się, że po mnie podjedzie. No więc siedzę sobie na ławce pod centrum turystycznym i czekam, no i coś dziwnie długo czekam:P Że bystra dziewczyna jestem szybko domyśliłam się co w trawie piszczy no i istotnie, gdy doczłapałam do parkingu Mateusz był akurat spychany przez jakiegoś miłego pana z górki, co by w ten sposób wprawić samochód w ruch. Niestety kilmusetmetrowa trasa w dół, nic nie dała, samochód nie wydał nawet najmniejszego odgłosu, chrząknięcia, sampnięcia, ot co zwyczajnie stoczył się w dół tak daleko jak tylko mógł i stanął na środku drogi… To już nie było, aż tak śmieszne, w centrum turystycznym poza nami, było może z 5 innych osób, jaka więc szansa na to, że ktoś z nich będzie miał kable? Ale i tu zostaliśmy bardzo miło zaskoczeni, a pomoc nadeszła błyskawicznie. Tym razem, żeby było śmieszniej poratowała nas parka… Polaków:) Takich oczywiście zasiedziałych w Australii już od wielu, wielu lat, ale jednak:) Kolejny dowód na to, że świat jest mały:) No dobra, ale co dalej? Teraz już oczywistym było, że coś z akumulatorem jest nie halo, głupio by było kolejny miesiąc w podróży liczyć na szczęście i przyjaznych tubylców, zwłaszcza nie posiadając własnych kabli:) Nie było innej rady, trzeba zawracać. Ponieważ była sobota podejrzewaliśmy, że trzeba nam bedzie zajechać do samego Darwin, by dorwać jakiegoś mechanika, małe mieściny w weekend bowiem opierają swoją działalność na hotelo-pubie i stacji benzynowej:) Tutaj jednak po raz kolejny miło się zaskoczyliśmy i już w Humpty Doo znaleźliśmy otwarty zakład. Niemniej jednak szczęście musiało nas kiedyś opuścić, okazało się bowiem, iż nasza bateria jest jakaś dość niestandardowa i takiej nie posiadają (problem w tym, że oni tu mają troszkę inne standardym a nasz Holden, to w zasadzie niemiecka Corsa i jej akumlator nie jest aż tak popularny w tutejszych stronach – dop. Mat). Trzeba było na poszukiwania zapuścić się nieco dalej, a wszystko to uważając, by przypadkiem nie wyłączyć silnika, coś nam bowiem mówiło, że powiedzenie ‚do trzech razy sztuka’, może mieć w tym momencie zastosowanie i jakoś nie chcieliśmy sprawdzać, czy i po raz czwarty ktoś nas poratuje:) W końcu udało się znaleźć baterię w Palmerstown (gdzieś w połowie drogi do Darwin) i tutaj po raz kolejny los się do nas uśmiechnął, zawitaliśmy tam bowiem o 12 30, a zamykali o 12:) Jedyna osoba, która mogła nam pomóc z montażem właśnie zabierała się do domu, ale uprzejmość australijskiej klasy robotniczej nie zna granic:) ($20 dolarów nas ta uprzejmość kosztowała i w sumie sam przy monatażu trochę pomagałem, bo gościu pierwszy raz widział taki akumlator z rurką plastikową i nie za bardzo wiedział co z nią zrobić – dop. Mat)
Żeby zbytnio się już nie rozwodzić, a także nie trzymać Was w niepewności, wszystko dobrze się skończyło, bateria pasuje idealnie, a nadszrpniecie budżetu, mimo że spore jakoś przeboleliśmy (w końcu zaoszczędziliśmy na wizach, co nie?;])
No teraz już w końcu można było ruszać dalej. Około godziny 13 10 dotarliśmy nad Mary River skąd to odbywają się rejsy po rzece zwane ‚jumping crocodile cruise’, czyli skaczące krokodyle. oczywiście poprzedni rejs odpłynął o 13, następny był o 15, ale nam było wszytsko jedno:) Usiedliśmy sobie w cieniu z arbuzem i cierpliwie czekaliśmy. Ponieważ upał był piekielny ja co kilka minut wstawałam i szłam na spotkanie zraszacza ogrodowego, który oblewał mnie zimną i jakże zbawienną wodą:) W końcu doczekaliśmy swojej kolejki na podziwianie skaczących bestii. Rejs naprawdę świetny. Podczas tej godziny widzieliśmy chyba z 20 krododyli, mielismy też ogromne szczęście udało nam się bowiem napatoczyć na dwa naprawdę potężne 6metrowe cielska. Przedowniczka na wielkim kiju umieszczała kawał surowego mięsa, zarzucała nim jak wędką, a krokodyl w zależności od tego jak leniwy skakał bardziej lub mniej gibko:)
Usatysfakcjonowali pierwszym na dziko spotkaniem z gadami ruszyliśmy do Kakadu, gdzie na samym wjeździe czekała nas niemiła niespodzinka, a mianowicie wprowadzona od 1 kwietnia tego roku, opłata w wysokości 25 dolarów za osobę za wjazd do parku (chyba musieli podpatrzeć, że w Uluru dobrze im się to opłaciło:>). Wykupiliśmy miejscie na kempingu, co by trochę zregenerować siły po noclegu w Humpty Doo, a także dwóch dzikich w Darwin i ponieważ byliśmy niesamowicie głodni zabraliśmy się za grillowanie naszego kurczaka. Niestety surówka po jeździe w 40 stopniowym upale odmówiła współpracy i wylądowała w śmietniku, mieliśmy jednak składniki na sałatkę grecką, więc nie zostaliśmy zupełnie bez witamin:)
Ten męczący, długi i upalny dzień zakończyć postanowiliśmy kapielą w basenie. Cieplutka woda, ciemno, gwiazdy na niebie i tylko jeden upierdliwy nastolatek pływający ‚motylkiem na plecach’. Raj na ziemii myśleliśmy, nie wiedząc jeszcze, że dnia następnego, a raczej następnej nocy czeka nas istne piekło….
Skaczący krokodyl
GIGANT!
Dzień 26
(Mateusz)
Strategia nasza noclegowa wygląda mn. w. tak, że jak już płacimy niemałą sumkę za nocleg na kempingu z basenem i innymi udogodnieniami, to nie planujemy się z niego zbierać zbyt wcześnie następnego dnia. Tak zrobiliśmy na Nitmiluku (Kathrine) kilka dni wcześniej, gdzie wymeldowaliśmy się o 15 popołudniu, tak też i owego dnia w Kakadu. Poranna kąpiel w basenie, gdy skwar jeszcze tak nie doskwiera, wylegiwanie się na leżakach i czytanie zakupionych niedawno książek w second handzie w Darwin (niby second, a $20 poszło na takie dwa dzieła jak „Miłość w czasach zarazy” Marqueza i „Wszystko jest iluminacja” niepamiętam kogo, ale zatęskniliśmy trochę za kulturą więc teraz trzeba było). Gdzieś tam jeszcze między pobudką a kąpielą obejrzeliśmy „Frantic” Polańskiego na laptopie (nie ma jak dobry, mroczny thriller nad ranem) i w okolicach południa skierowaliśmy się na zachód w stronę tajemniczego miejsca zwanego Ubirr’em.
W Ubirze około godziny spędziliśmy na spacerach między skałami w lasach tropiklanych i oglądaniu jednych z najstarszych malowideł naściennych znanych ludzkości (20-50 tys. lat). Całkiem w dechę. A najbardziej w dechę było wyjście na najwyższą półkę skalną i podziwianie stamtąd panoramy mokradeł i lasów Kakadu oraz klifów ziemi Arnhem (sprawdzić na mapie kto nie wie co to!). Tam już noga białego nie ma prawa wstępu, chyba że po długich staraniach o specjalne pozwolenia. Cały Arnhem jest oddany we władanie klanom Aborygeńskim, nie ma tam ani asfaltowych dróg ani miast. Prawdziwa dzika, dzicz.
Niestety nie udało się odwiedzić wielce kontrowersyjnej kopalni Uranu na terenie wpisanego na listę Światowego Dziedzicta Naturalnego I Kulturalnego parku Kakadu, nie tylko dlatego ciekawej, że kontrowersyjnej, ale również, że mogło być fajnie zobaczyć jak wydobywa się uran (a Australia ma największe jego złoża na świecie). Nie udało się bo była Niedziela, a w Niedzielę się nie pracuje. Również sklepy były pozamykane, więc musieliśmy pozostać przy piciu najochydniejszej jakiej próbowałem wody, której zaczerpnęliśmy na ostatnim kampingu.
Następnie odwiedziny Centrum Informacyjnego Kakadu. Tam dość interesujące ekspozycje o Parku, przebogatej faunie i florze, często nie występującej nigdzie indziej na świecie oraz jak wszędzie już ostatnio o bogatych i ważnych więzach łączących ludy tubylczych Aborygenów z ziemią. Kakadu podobnie jak Uluru został decyzją sądu zwrócony w posiadanie Aborygenom, a ci następnie wydzierżawili go rządowi australijskiemu (co zapewne było warunkiem takiej ugody, ale nigdzie się o tym nie wspomina).
Pora robiła się pomału późna więc przyszedł czas na kombinowanie gdzie by tu się przespać. Po noclegu na kampingu chcieliśmy trochę przyoszczędzić więc bardziej interesowały nas pola z tzw. „honesty boxes”, co by się umyć i przespać za darmo. Dotarliśmy na jedno takie, jednak tam niemiła niespodzianka. Naklejka na boxie informowała nas, że zmieniono system i teraz do każdego zaparkowanego samochodu zapuka w nocy strażnik i zbierze stosowną opłatę. Ta była jak dla nas niebagatelnie szokująca. $10 od osoby, czyli łącznie 20 za spanie w wydzielonym miejscu przy drodze. No Kaman! To my sobie staniemy na parkingu obok za darmo, a samo wzięcie prysznica nie jest tyle warte z całą pewnością. Ale prysznic wziąc musieliśmy… Zaparkowaliśmy więc na parkingu i poszliśmy się odświeżyć. Po kilkunastu minutach zupełnie nieniepokojeni odjechaliśmy szukając „honesty” z prawdziwego zdarzenia. no i znaleźliśmy, tutaj opłata wynosiła piątaka, ale warunki były po prostu spartańskie. Parking + ławeczki + wychodek. Wody nie ma. Zlewu nie ma. Nie ma niczego. Po zapłaceniu $50 za wjazd do tego parku musiało by nas pogrzać by płacić za takie luksusy noclegowe jeszcze.
Położyliśmy się i od razu zaczęła się walka na dwa fronty. Pierwszy – hordy komarów, drugi – nieznośny gorąc. I tak, aby trochę przewietrzyć trzeba było otworzyć tylnie drzwi, ale wtedy wszelkiego typu latająco-kosające cholerstwo dostawało nam się do łóżek. Ubrać można by się aby to nie kąsało, ale znowu nawet praktycznie rozebrani nie mogliśmy wytrzymać ze spiekoto-duchoty! Jakaś masakra, koszmar i paranoja w jednym! Nie mogliśmy spać budząc się naprzemian zabijając komary brzęczące nad uchem lub po prostu budząc spoconym z gorąca…
Najgorsza noc ever!
na skałach Kakadu
Kakadu
Dzień 27
(Ania)
W końcu nadszedł upragniony poranek! Wstaliśmy parę minut po 6 szczęśliwi, że nasze męczarnie się skończyły. Nasze ciała przypominały pobojowisko; czerwone, zabąblowane, swędzące. Co najgorsze tutejsze komary nie znikają wraz ze wschodem słońca i cieły nas dzielnie jeszcze przez cały poranek.
Jedno co wiedzieliśmy na pewno to to, że za nic w świecie nie chcemy spędzić tu kolejnej nocy i musimy dołożyć wszelkich starań by Park Narodowy Kakadu opuścić już dziś!
Zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w stronę skały Nourlagie z nadzieją, że może tam mają toalety z wodą, żeby można przynajmniej zęby umyć i obmyć twarz po tej traumatycznej nocy. Mieli, uff.
Wyruszyliśmy na 2kilometrowy spacer u podnóża skały. 12 kilometrowy trak dookoło niej był ostatnią rzeczą, o której byśmy pomyśleli tego ranka. W innych okolicznościach pewnie byśmy się na niego porwali, ale nie dziś, nie teraz, nie po takiej nocy;]
Malowidła naścienne prezentowały się tu jeszcze okazalej niż w Ubirze. Aż trudno uwierzyć, że w tak dobrym stanie utrzymały się przez tyle lat.
Ciekawostką na temat tej skały jest to, że wiele lat temu, była ona częścią Arnhemlandu, podczas jednej z erozji odłączyła się jednak i pozostała samotnie, obecnie znajdując się na terenie Kakadu.
Ponieważ byliśmy jednymi z pierwszych turystów na szłaku, podziwanie góry było bardzo przyjemne, nie tylko z powodu braku turystów, ale także słońca. To jednak szybko się zmieniło i już około 9 rano smażyliśmy się jak na patelni! Postanowiliśmy jednak skorzystać z mozliwości posłuchania co nieco na temat terenu, na który się znajdujemy i załapalismy się na darmową ‚pogadankę’ straznika leśnego (tzw ‚ranger talk’). Dowiedzieliśmy się trochę na temat samego kakadu, a zwłaszcza różnic w postrzeganiu go między zachodnimy straznikami, a ludnością aborygeńską (ten bowiem również znajduje się pod wspólnym zarządem obu)
Mieliśmy także sporo szczęścia udało nam się bowiem dostrzec w oddali na skałach dwa czarne kangury! Dlaczego szczęście? Bo nie wystepują one nigdzie indziej na świecie tylko w Kakadu i to tylko w tej niewielkiej części Kakadu w pobliżu skały. Strażniczka przyznała, że sama nie widziała ich od dłuższego już czasu, a tu proszę my od razu trzasnęliśmy dwa ;]
W końcu trochę udobruchani ruszyliśmy w stronę Yellow Waters, czyli mokradeł, wokół których podczas pory suchej gromadzi się spora część tutejszej flory. Tam wykupiliśmy rejs statkiem, który notabene od 2007 roku zdrożał o ponad 50%:>:> (zresztą tak jest z większościa, wszystkie szczegóły, pory, godziny zwiedzania, rejsów, innych wydarzeń są dokładnie takie jak informuje nas przewodnik, tylko cena się różni, nie raz naprawdę znacząco!)
No, ale cóż. Być w Kakadu i nie popłynąć w rejs po Yellow Water to grzech. I istotnie było warto. Różnorodność fauny i flory rzeczywiście powalała. Takiej ilości ptaków nie widziałam nigdy w życiu. Yellow Waters to istny raj dla ornitologów, a miła dla oka atrakcja dla laików. Oprócz ptaków udało nam się również dostrzec kilka dzikich koni, mnóstwo różnych owadów, a także oczywiście ukochane krokodyle, w tym po raz kolejny, jeden wyjątkowo duży okaz;]
Wszystko to pośród pieknej wody, palm, tropikalnych drzew. Naprawdę bajka. Sternik opowiadał coś niecoś, głównie o róznicach między porą suchą, a deszczową, które zwłaszcza jeśli chodzi o wodę (wszelkie rzeki, jeziora, mokradła itp) są szczególnie widoczne. Wiele części Kakadu jest wówczas zupełnie niedostępne, nawet samochodem terenowym. Przewodnik poinformował nas również, że nad naszymi głowami znajdują sie kamizelki ratunkowe, chociaż w zasadzie to nie ma pojecia po co, gdyż średnio mogłyby być pomocne w przypadku wpadnięcia do wody, w której żyją jedne z najniebezpieczniejszych zwierząt na świecie…. Po chwili dodał, że łódź jest bardzo stabilna. Uff.
Po zakończonym rejsie szybka operacja na parkingu pt. ‚tankowanie z karnistra’, benzyna w Parku Narodowym oczywiście bowiem do tajtańszych nie należała, a my zmierzalismy właśnie w stronę Kathrine, gdzie z tego co pamiętalismy była ona najtańsza podczas całej naszej podróży. Po drodze szybkie dotankowanie 5 litrów w Pine Creek, co by napewno do Kathrine dojechać:P I i dojechaliśmy:) Tutaj w zasadzie bez namysłu postanowiliśmy iść na kemping, trochę odpoczynku i przede wszytskim prysznic!! to było to czego najbardziej potrzebowaliśmy! Trafiliśmy do bardzo przyjemnego miejsca, z basenem, do którego od razu zanurkowaliśmy! Do końca dnia postanowiliśmy nie ruszać się już z kempingu, pojechać tylko na małe zakupy i zatankować samochód wraz z karnistrem.
Ostatecznie ok. 19 30 byliśmy spowrotem na kempingu, szczęśliwi, że wkońcu możemy rozpocząc wielkie kucharzenie, mieliśmy bowiem na kolecje zaplanowane kotlety z ziemniakami i warzywa na patelnie. Istna uczta smakosza. I wszystko byłoby ładnie, pieknie gdyby nie to, że w samym środku gotowania…. No tak, to musiało sie kiedyś stać… skończył nam sie gaz! (czemu w sumie nie ma się co dziwić! W końcu naszą kuchenke samochodową eksploatowaliśmy już od niemal miesiąca!!) Ziemniaki nie zaczeły nawet bulgotać, jajka gdzieś pewnie zrobiły się na miękko (bo w międzyczasie przygotowywania kolacji postanowiłam jeszcze przygotować sałatke na dzień następny). Co tu robić?! Na szczęście mateusz stanął na wysokości zadania i zaoferował się pojechać na stację doładować butlę. Przenieśliśmy więc wszytskie szpargały do kuchni polowej (która oczywiście posiada wszytsko poza tym drobnym szczegółem w postaci palnika!!!) no i pojechał. Ja zasiedłam przed komputerem i opisałam dla was dzień 25;]
Mateusz wrócił po prawie godzinie, niestety tym razem ‚pod tarczą’. Ponieważ było już po 8, dwie stacje były już zamknięte, na jednej koleś był sam i nie mógł wyjść mu pomóc, na kolejnej sprzedawca walczył z bandą Aborygenów, których próbował wyrzucić z terenu stacji;/
Byliśmy już głodni nie na żarty, poza śniedaniem zjedzonym o 6 30 rano i kilkoma krakersami nic dziś bowiem nie mieliśmy w ustach (jak jest tak gorąco, jedzenie jest ostatnią rzeczą, o której myślisz!). Pomysł zastapienia pysznej kolacji kanapkami z dżemem nie wchodził dla mnie w grę, dlatego też posadziłam Mateusza przed komputerem co by opisał dzień 26 i wzięłam sprawy w swoje ręce! Po chwili już grill kempingowy ruszył pełną parą, a na nim pokrojone w plasterki ziemniaki (nie ma to jak robić frytki na grilu!), patelnia w warzywami tajskimi, rondel z jajkami i kotlety (te jako jedyne przeznaczone były do robienia na bbq, hehe). Wierzcie lub nie, ale wyszła z tego najlepsza kolacja jaką podczas tej całej podróży jedliśmy!
Yellow Waters
kilka kaczkopodobnych 😉
Dzień 28
(Mateusz)
Cały dzień to w sumie jedna wielka trasa. Ruszyliśmy z Kathrine w Northern Territory, stanęliśmy w Wa… (nawet nie wiem gdzie my śpimy, ale nie bójcie się, nie ma tego na mapach..) w Western Australia. Ponad 800km. 39 stopni celcjusza. Trochę nużąco momentami, ale i z momentami takimi jak – dzikie konie przy/na drogach, dzikie bawoły, dzikie krowy, masa tu tego gania po takich ala sawannach. Trochę momentami niebezpiecznie. Zaliczyliśmy zderzenie z jakimś orłem/sokołem w przednią szybę. Ja myślałem, że on zdąży się wznieść znad drogi, on chyba też (może troszkę za dużo zjadł ostatnio) i co prawda dość ostro wyhamowałem ale do ilu można wyhamować pędząc pustą szosą gdzieś tam… Na szczęście szyba cała. Orzeł… w sumie to nie wiemy.
Także zatrzymaliśmy się ostatecznie w jakieś zapadłej dziurze na kampingu, który wygląda jak plac przed ponorumy śląskim familokiem, zapłaciliśmy ponownie za to dużo więcej niż jest warte i szykujemy się do filmowej nocy i kolejnego ciężkiego dnia.
młody baobab 🙂
gdzieś na trasie